środa, 31 października 2012

Zaduszki sprzed stu lat


"Dzień już przywierał szare, zmęczone powieki, gasnął i zapadał z wolna w przerażające, smutne topiele zmroków; wiatr się poruszył i przeciągał po polach z jękiem, tłukł się między drzewinami a wionął surowym, przegniłym tchem jesieni.

Cicho było, tą dziwnie posępną cichością Zaduszek; tłumy szły drogą w surowym milczeniu, ino tupot nóg się rozlegał głucho, ino te drzewa przydrożne chwiały się niespokojnie i cichy a bolesny szum gałęzi drżał nad głowami, ino te grania i śpiewy proszalne dziadów łkały w powietrzu i opadały bez echa…
Przed wrótniami, a nawet i wśród mogił, pod murem, stały rzędy beczek solówek, a obok nich rozkładały się gromady dziadów.

A naród płynął całą drogą pod topolami ku cmentarzowi; w mroku, co był już przytrząsł świat jakby popiołem szarym, błyskały światła świeczek, jakie mieli niektórzy, i chwiały się żółte płomyki lampek maślanych, a każdy, nim wszedł na cmentarz, wyciągał z tobołka chleb, to ser, to ździebko słoniny albo kiełbasy, to motek przędzy lub tę przygarść lnu wyczesanego, to grzybów wianek, i składali to wszystko pobożnie w beczki — a były one księże, były organistowe i Jambrożego, a reszta dziadowskie, a któren
w nie nie kładł, to grosz jaki wciskał w wyciągnięte ręce dziadowskie… i szeptał imiona zmarłych, za które prosił o pacierz…

Chór modłów, śpiewów, imion wypominanych jękliwym rytmem wznosił się wciąż nad wrótniami, a ludzie przechodzili — szli dalej, rozpraszali się wśród mogił, iż wnet, niby robaczki świętojańskie, jęły jaśnieć i migotać światełka wskroś mroków i gąszczów drzew, i traw zeschniętych.

Głuchy, przyciszony trwożnie szept pacierzy drgał w przyziemnej ciszy; czasem szloch bolesny zerwał się z mogił; czasem lament żałosny wił się w rozdzierających skrętach wśród krzyżów; to jakiś nagły, krótki, nabrzmiały rozpaczą krzyk jak piorun rozdzierał powietrze albo ciche płacze dziecięce — sieroce płacze kwiliły w omroczonych gąszczach niby pisklęta…

A chwilami opadało na cmentarz głuche i ciężkie milczenie, że ino drzewa szumiały posępnie, a echa płakań ludzkich, skarg, krzyków bolesnych, żałości biły ku niebu, w świat cały szły…
Ludzie snuli się wśród mogił cicho, szeptali lękliwie i trwożnie poglądali w dal omroczoną, niezgłębioną…

(...)

A tam na zapadniętych grobach cicho było, pusto i mroczno — tam leżeli zapomniani, o których i pamięć umarła dawno — jako i te dnie ich, i czasy, i wszystko; tam jeno ptaki jakieś krzyczały złowrogo i smutnie szeleściła gęstwa, a gdzieniegdzie sterczał krzyż spróchniały — tam leżały pokotem rody całe, wsie całe, pokolenia całe — tam się już nikt nie modlił, nie płakał, lampek nie palił… wiatr jeno huczał w gałęziach a rwał liście ostatnie i rzucał je w noc na zatracenie ostatnie… tam jeno głosy jakieś, co nie były głosami, cienie, co nie były cieniami, tłukły się o nagie drzewa kiej te ptaki oślepłe i jakby skamlały o zmiłowanie…

Kuba wyjął z zanadrza parę oszczędzonych skibek chleba, rwał je w glonki, przyklękał i rozrzucał po mogiłach.
— Pożyw się, duszo krześcijańska, co cię wypominam w wieczornym czasie, pożyw się, pokutnico człowiecza, pożyw się! — szeptał z przejęciem.
— Wezną to? — pytał cicho Witek zatrwożonym głosem.
— Przeciech! Ksiądz żywić nie da!… w beczki drugie kładą, ale tym biedotom nic z tego… Księdzowe albo i dziadoskie świnie mają wyżerkę… a dusze pokutujące głód cierpią…

(...)

Wieś była cicha mimo święta, drogi były puste, karczma zamknięta, a gdzieniegdzie tylko przez małe zapocone szybki błyskały światełka i płynęły ciche śpiewy pobożnych i głośne modlitwy odmawiane za zmarłych…

Z trwogą wysuwano się przed domy, z trwogą nasłuchiwano szumów drzew, z trwogą patrzano w okna, czy nie stoją, nie jawią się ci, co w dniu tym błądzą, przygnani tęsknotą i wolą Bożą… czy nie jęczą pokutniczo na rozstajach… czy nie zaglądają przez szyby żałośnie?…

A gdzieniegdzie, starym zwyczajem świętym, gospodynie wystawiały na przyzby resztki wieczerzy, żegnały się pobożnie i szeptały…
— Naści, pożyw się, duszo krześcijańska, w czyścu ostająca…

Wśród ciszy, smętku, rozpamiętywań, lęku płynął ten wieczór Zaduszek…"

Władysław Stanisław Reymont, "Chłopi".
Cały tom dostępny na stronie www.wolnelektury.pl

wtorek, 16 października 2012

Pan Cogito


Na spotkaniu blogerów w Poznaniu w maju tego roku padło pytanie dlaczego tak niewiele pisze się na blogach o poezji. Czy wynika to z faktu, że tak mało się czyta poezji, czy raczej z jakiejś trudności w pisaniu o niej.

W moim przypadku obie odpowiedzi są właściwe: czytam mało poezji i uważam, że trudniej się o niej wypowiadać. Myślę, że poezja jest najbardziej osobistym rodzajem literatury, takim, który porusza czytelnika do głębi duszy i przez to każdy odbiera ją trochę inaczej, ale zawsze bardzo osobiście. Stąd pisanie czy rozmawianie o poezji, a raczej o własnym jej odbiorze, wydaje mi się bardzo ekshibicjonistyczne – trzeba się przy tym odsłonić i uzewnętrznić znacznie bardziej niż w przypadku dyskutowania o literaturze epickiej.

A jednak stwierdziłam, że w moim czytelniczym życiu trochę brakuje poezji, i  sięgnęłam po klasykę: „Pana Cogito” Zbigniewa Herberta. Niby w liceum coś tam było, ale po pierwsze tylko we fragmentach, po drugie nastawione na zgadywanie „co poeta miał na myśli”, a po trzecie pewne książki zupełnie inaczej czyta się w dojrzalszym (ekhm) wieku.

Przeczytałam więc „Pana Cogito” (co zajęło mi sporo czasu, ale o tym za chwilę) i teraz stoję przed wspomnianym wyżej dylematem: jak o tym napisać? Sprawy nie ułatwia fakt, że Herbert jest wybitnym poetą opisanym przez wszystkie mądre głowy na tysiące sposobów. Ale ponieważ to jest tylko mój blog, a nie podręcznik literatury, pozwolę sobie na własne, proste przemyślenia na temat niektórych wierszy.
Chociaż każdy wiersz podczas lektury robi wrażenie, kilka poruszyło mnie szczególnie i na pewno na długo zapadnie mi w pamięć.

Już wiersz otwierający tomik, „Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz” zrobił na mnie wrażenie. Odbieram go jako memento, jako podkreślenie, że choćbyśmy się starali jak najbardziej dbać o swego ducha („Mozartem nacierałem uszy | doskonaliłem nozdrza wonią starych książek” – s. 5) nie uciekniemy od swojej cielesności. Człowiek ma dwoistą naturę; z jednej strony ogranicza go ciało, jego potrzeby i żądze, a z drugiej strony dusza wyrywa się do wzniosłości i czystości. I tak wewnątrz nas trwa mała nieustanna potyczka między sacrum a profanum.

Za serce chwycił mnie wiersz „Matka”. Krótki i metaforyczny, a jednak tak doskonale oddający istotę miłości matki: „Upadł z jej kolan jak kłębek włóczki. Rozwijał się w pośpiechu i uciekał na oślep. Trzymała początek życia. Owijała na palec serdeczny jak pierścionek, chciała uchronić.” (s. 10)

Niezmiennie wstrząsający jest ostatni wiersz „Przesłanie Pana Cogito”. To jest ten wiersz, który znamy ze szkoły (a ostatnio także z przepychanek politycznych, niestety). Za każdym razem, kiedy go czytam, przechodzą mnie ciarki. Pan Cogito przekazuje zasady moralne, których powinien trzymać się człowiek we współczesnym świecie. Szczególnie podkreśla, że trzeba w życiu kierować się godnością i być wiernym  swoim zasadom moralnym. Jak cały tomik ten wiersz w szczególności naznaczony jest cierpieniem wojny, dlatego wskazówki te są bezkompromisowe i jednoznaczne („niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda | dla szpiclów katów tchórzy (…)” s. 76).

Taki mały tomik, a tyle materiału do przemyśleń: i o ogólnej kondycji człowieka w świecie, i o stanowisku człowieka wobec cierpienia, wobec Boga, i o rodzinie i własnej mikrohistorii.

Przy okazji pisania o poezji chciałam też napisać o tempie życia i czytania. Moje tempo życia jest dość szybkie: nawał obowiązków zawodowych i rodzinnych nie pozwala na chwile słabości i daje jedynie krótkie możliwości odpoczynku. Dlatego obecnie staram się wybierać takie książki, które mnie wciągną, w których coś się dzieje – po to, żeby czytać również szybko, maksymalnie wykorzystując nieliczne wolne chwile. A tu STOP! Idzie poezja. Poezji nie da się czytać szybko, trzeba ją czytać uważnie i z namysłem, a nawet każdy wiersz dwukrotnie. Ale także nie za dużo na raz, tylko trzeba dać sobie czas na przemyślenie. W taki właśnie sposób przez wiele dni czytałam przed snem Herberta. Było to doskonałe wyciszenie na koniec dnia, wyhamowanie po rozpędzonym dniu. Było mi to bardzo potrzebne i gorąco polecam takie rozwiązanie wszystkim zabieganym.

Tytuł: Pan Cogito
Autor: Zbigniew Herbert
Wydawnictwo: a5
Rok wydania: 2008
Stron: 96

piątek, 5 października 2012

Wschód, Zachód


O Salmanie Rushdiem ostatnio dużo się mówi w kontekście jego niedawno opublikowanej autobiografii. Tym, którzy nie słyszeli jeszcze o tym pisarzu, w skrócie powiem, że jest to brytyjski pisarz pochodzenia indyjskiego, który w swojej twórczości porusza tematy związane właśnie z miejscem swego pochodzenia. Po opublikowaniu powieści „Szatańskie wersety” został w 1989 roku obłożony fatwą przez ajatollaha Chomeiniego. Oznaczało to, że każdy muzułmanin ma obowiązek próbować go zabić, a to z kolei oznaczało, że Rushdie musi żyć pod stałą ochroną policji. Z pewnością jego życie stanowi rzeczywiście ciekawy materiał na biografię. Te właśnie fakty oraz wywiad z Rushdiem w nowym numerze „Książek” skłoniły mnie do sięgnięcia po jego twórczość. Na pierwszy ogień poszedł tomik opowiadań „Wschód, Zachód”. Dość nietypowo jak na mnie, bo opowiadania nie należą do moich ulubionych form literackich. Te jednak przypadły mi do gustu.

„Wschód, Zachód” składa się z dziewięciu opowiadań podzielonych na trzy cykle: „Wschód”, „Zachód” oraz „Wschód, Zachód”. Jak można się domyślać, te z cyklu wschodniego poruszają się w tematyce indyjskiej, z cyklu zachodniego to spojrzenie (czasami dosyć nietypowe i przewrotne) na kulturę zachodnią, a „Wschód, Zachód” to opowiadania przedstawiające życie „w rozkroku” między tymi dwoma światami.

Streszczanie opowiadań nie ma sensu, ale wystarczy powiedzieć, że każde z nich wzbudza zainteresowanie od pierwszego zdania i mimo krótkiej formy pokazuje wiele szczegółów, które składają się na cały obraz. To potwierdza wyrażoną na okładce książki opinię, że Salman Rushdie jest „jednym z największych gawędziarzy naszych czasów”.

Przy opisie z okładki będąc, zastanawiam się czemu on ma właściwie służyć. Opis przedstawia, bez żadnego kontekstu, powierzchowne fakty z treści opowiadań, które w takim nagromadzeniu tworzą naprawdę groteskowe zestawienie. Dodajmy, że same opowiadania z groteską nie mają wiele wspólnego, więc ten chwyt marketingowy zdecydowanie chybiony.

Podsumowując, nie warto ufać opisom z okładki (ale to chyba wszyscy już wiemy), a Rushdie pisze ciekawie i barwnie, więc chętnie sięgnę po jakąś jego powieść. Tym bardziej, że Indie to temat i obszar, którego do tej pory literacko nie eksplorowałam. Może ktoś mi poleci jakąś powieść Rushdiego na dobry początek?

Tytuł: Wschód, Zachód
Autor: Salman Rushdie
Tłumaczenie: Maria Gromkowa
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 1997
Stron: 175