piątek, 20 grudnia 2013

Iksowie

Wyobraźcie sobie dwie książki. Jedna opowiada o wielkim polskim aktorze, ojcu polskiego teatru, a także o roli samego teatru, czy szerzej – sztuki – w Polsce czasów zaborów. Druga choć liczy 700 stron jest napisana pięknym, barwnym językiem, z ikrą i humorem, nie daje się odłożyć. A teraz wyobraźcie sobie, że te dwie książki to jedno. Napisałam to z  premedytacją, ponieważ jak dla mnie sam zarys fabuły nie wydaje się na tyle ciekawy, by poświęcić czas na tak opasłą książkę. Tymczasem to naprawdę wielka literatura, fantastyczna rozrywka, a przy tym bardzo bogaty wgląd w życie społeczno-polityczne Warszawy z początku XIX wieku. Smaczku lekturze dodaje fakt, że książka ta była zakazane przez władze PRL, a jej autor nazywany był „polakożercą”! Jak można się domyślić, analogie między Polską komunistyczną,  a Polską pod rosyjskim zaborem były zbyt wyraźne. Poza tym bohaterom książki, wśród których oprócz Wojciecha Bogusławskiego znajdziemy takie postaci historyczne jak Julian Ursyn Niemcewicz, Tadeusz Mostowski, książę Adam Czartoryski, daleko od pomnikowości, co u nas niestety bywa przyjmowane niechętnie.

Akcja książki zaczyna się w 1815 roku. Do Warszawy po półrocznym pobycie we Lwowie wraca Wojciech Bogusławski: aktorreżyserpisarz,  tłumacz, dawny dyrektor Teatru Narodowego. Ma 58 lat, wraca zadłużony, właściwie przegrany, ale pełen werwy i nadziei na lepsze jutro. Chce grać, chce kierować teatrem i nic nie jest w stanie go powstrzymać przed realizacją tych planów, choć aktualnym dyrektorem teatru pozostaje jego zięć, któremu w dodatku Bogusławski winien jest olbrzymi dług. Mistrz jest jednak osobą zdeterminowaną, a przede wszystkim wybitnie egocentryczną. Kiedy wreszcie udaje mu się wrócić na scenę, w prasie zaczynają pojawiać się niepochlebne recenzje podpisane tylko literą „X”. Jak się okazuje Towarzystwo Iksów rzeczywiście w historii istniało i skupiało krytyków teatralnych, którzy publikowali recenzje pod tym samym pseudonimem „X”. Przy czym ci krytycy składali się z elity społeczno-politycznej, co w kontekście książki nie pozostaje bez znaczenia. Okazuje się bowiem, że im większa kontrola i im ściślejsza cenzura, tym łatwiej dopatrzeć się drugiego dna w sztuce. Nawet błaha sztuka o zalotach starego arystokraty była odczytywana w kontekście aktualnych wydarzeń politycznych.

Podczas lektury trzy rzeczy wywarły na mnie największe wrażenie. Pierwsza ta ogromna rzetelność, z jaką autor podszedł do tej powieści. Tło społeczno-polityczne, wewnętrzne życie teatru, dyskusje o sztuce, dziewiętnastowieczna Warszawa – wszystko to jest odmalowane bardzo szczegółowo, dzięki czemu czytelnik bez reszty zanurza się w przedstawiony świat. Podobno praca nad opracowaniem materiału do książki zajęła autorowi 5 lat!

Drugą rzeczą, która zrobiła na mnie wrażenie jest sama postać Bogusławskiego i sposób jej przedstawienia. Jak wspomniałam wyżej, daleko mu do szacownego nestora. Jest cholerykiem, intrygantem, lizusem i egocentrykiem. Dla kariery i teatru jest w stanie poświęcić wszystko. Nie liczy się z niczym ani z nikim. Szczególnie widać to na przykładzie Marianny – dawnej kochanki Bogusławskiego, matki jego dzieci, która zdecydowała zostać przy nim jak żona. Ta nigdy nie doceniana, grubiańsko traktowana kobieta jest dokładnym odzwierciedleniem znanej maksymy, że za każdym wielkim człowiekiem stoi mądra kobieta.

And last but not least, język. Z pewnością sam Spiro pisze świetnym, żywym i pełnym wigoru językiem, ale miał też ogromne szczęście, bo w Polsce trafił na tłumacza, który doskonale oddał jego styl i dokonał świetnego przekładu. Książkę czyta się po prostu bosko. Wplecione staropolskie wyrażenia i nienachalny humor to tylko niektóre zalety. („– Mam nadzieję, że nie zrobili panu krzywdy, mój królu. – Nie, jednakowoż spotkały mnie pewne afronty.” s. 204).

Podsumowując, książka choć gruba jest bardzo przyjemną i właściwie lekką lekturą. Przy tym jest książką historyczną rzetelnie opartą na źródłach, co przynosi dodatkowe bonusy w postaci wiedzy o tamtych czasach (ale też o samym teatrze i życiu teatru „od kuchni”). Jak dla mnie wielka uczta! Naprawdę gorąco polecam!

PS. I na koniec uwaga dla wszystkich, których wieczorne motto brzmi: jeszcze tylko dokończę rozdział i idę spać. Ten 700-stronicowy tom nie jest podzielony na żadne rozdziały!

Tytuł: Iksowie
Autor: György Spiró
Tłumacz: Mieczysław Dobrowolny
Wydawnictwo: WAB
Rok wydania: 2013

Liczba stron: 704

wtorek, 17 grudnia 2013

Żar


Generał ma siedemdziesiąt pięć lat i od czterdziestu lat na coś czeka. To coś wydarzy się właśnie dzisiaj, tego dnia, kiedy zaczyna się ta niepozorna książeczka (144 strony). Co to będzie? Na początek wiemy tylko tyle, że będzie to wizyta. Ale czyja? I dlaczego generał czeka na nią od tylu lat? Strona po stronie rozwija się przed czytelnikiem historia – wydawałoby się dość banalna o przyjaźni, miłości i o zdradzie. Jednak to nie sama historia nie stanowi meritum tej książki, stanowi go tytułowy „żar”, czyli to, co się tli w duszy człowieka i co trzyma go przy życiu. W przypadku generała jest to chęć poznania odpowiedzi na dwa nurtujące go od czterdziestu lat pytania ­– po prostu musi dożyć tego dnia, kiedy wszystko się wyjaśni. 

Fabuła w tej książce, choć jak w dobrym kryminale odkrywana jest stopniowo, po kolei zarysowując przed czytelnikiem wydarzenia z przeszłości, jest istotna dla treści tylko o tyle, o ile pozwala na przedstawienie dylematów moralnych bohaterów. Spotkanie po latach dwóch dawnych przyjaciół staje się okazją do omówienia pewnych spraw z przeszłości, odkrycia sedna zdarzeń. Jednak okazuje się, że czterdzieści lat czekania na wyjaśnienie bardzo zmienia perspektywę. I już nie chodzi o proste „szczegóły (…) z policyjnego raportu (…) materiał sądowy” (s. 125), bo te po tylu latach rozważań schodzą na dalszy plan, opadają emocje i zostają tylko te najważniejsze pytania. Niestety nie zawsze da się uzyskać na nie odpowiedź.

„Coś jeszcze żyje w twoim sercu, jakieś wspomnienie, jakiś mglisty cel, chciałbyś kogoś ponownie zobaczyć, chciałbyś coś powiedzieć, czegoś dowiedzieć się i wiesz dobrze, że pewnego dnia nadejdzie ta chwila, i wtedy raptem nie będzie już czymś tak definitywnie ważnym poznanie prawdy i reakcja na nią, jak sądziłeś w ciągu tych lat oczekiwania.” (s.130)

Zaskakujące, jak wiele treści, zawarł autor na tak niewielu stronach. Książka jest bardzo „gęsta”, nie sposób czytać jej pobieżnie. Każde zdanie ma znaczenie, każda myśl prowadzi do następnej i do ważnych wniosków. Najkrócej mówiąc, jest to książka o człowieku: o przyjaźni, o miłości, o pamięci, o czekaniu, o granicach, o wybaczeniu.  Choć brzmi to niezwykle podniośle i może przez to trochę zniechęcająco, to lektura tej książki naprawdę wciąga i właściwie trudno ją odłożyć na bok. Polecam spróbować!

Tytuł: Żar
Autor: Sandor Marai
Przekład: Feliks Netz
Wydawnictwo: Czytelnik
Rok wydania: 2006
Liczba stron: 144


niedziela, 15 grudnia 2013

Dobre maniery w przedwojennej Polsce

Bardzo lubię wydawane przez PWN książki popularnonaukowe dotyczące historii obyczajowej Polski. Czytałam wcześniej książkę państwa Łozińskich „W ziemiańskim dworze”, a teraz sięgnęłam po „Dobre maniery w przedwojennej Polsce” Marii Barbasiewicz. Lubię historię i interesuje mnie współczesny savoir-vivre (który przecież wcale się aż tak dużo nie zmienił w swojej istocie), więc ta książka wydawała się strzałem w dziesiątkę. Do tego pięknie wydana: twarda oprawa, kredowy papier, bogato ilustrowana.

Muszę jednak przyznać, że podczas lektury czułam się trochę rozczarowana, ponieważ nie do końca spełniona została obietnica tytułowa. O dobrych manierach w istocie jest tylko część książki, reszta to raczej opis obyczajów, z którymi co prawda savoir-vivre jest związany, ale jednak jest tylko elementem powiązanym, a nie głównym bohaterem.

Moje oczekiwania spełnił dopiero rozdział przedostatni: „Z konwenansem przez życie”, w którym już bez niepotrzebnych dygresji, znalazły się same informacje o ówczesnym savoir-vivre: jaki rodzaj stroju należało włożyć na jakiego rodzaju przyjęcie (i o której godzinie), jak wyglądała etykieta składania wizyt (ubiór, zachowanie, pozostawianie biletu wizytowego w razie nieobecności), jak należało zachować się na spacerze („mężczyzna idący pod rękę z dwoma paniami winien pozostać po lewej stronie, młodsza z pań po prawej, starsza w środku” – s. 253), jak wyglądała etykieta korzystania z nowoczesnych wynalazków takich jak telefon czy samochód.

Reszta książki, choć też interesująca, jednak nie opowiada o zasadach dobrego wychowania, a ogólnie o obyczajach panujących w międzywojennej Polsce. Choć na razie czytałam tylko jedną książka państwa Łozińskich, miałam wrażenie, że rozdział prezentujący „klasyczną ziemiańską elegancję” trochę powtarza te same informacje. No ale może po prostu to efekt ograniczonej liczby źródeł na dany temat.
Książka podzielona jest na jedenaście rozdziałów, z których każdy porusza inny aspekt międzywojennej rzeczywistości (od manier wojskowych, przez ucztowanie i pojedynki, aż po wychowanie dzieci i młodzieży). Narracja jest ciekawa i przystępna, bardzo interesujące są też wplecione w nią odwołania do ówczesnych poradników dobrych manier.

Trudno mi jednoznacznie polecić lub odradzić tą książkę. Na pewno warto po nią sięgnąć jako po pierwszą pozycję z gatunku literatury popularnonaukowej o obyczajowości Polski przedwojennej. Jednak przy bardziej „wyspecjalizowanych” oczekiwaniach, może się okazać rozczarowaniem.

Tytuł: Dobre maniery w przedwojennej Polsce
Autor: Maria Barbasiewicz
Wydawnictwo: PWN
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 336


niedziela, 8 grudnia 2013

List do Świętego Mikołaja - książki dla dzieci

Grudzień to miesiąc, w którym wszyscy polecają innym, co można kupić na prezent. Więc i ja polecam. Dla dorosłych czytelników trudno polecić konkretne tytuły - wszak każdy lubi co innego (jednakowoż polecam ciekawy wpis u Agi z propozycjami prezentów dla moli książkowych). Łatwiej polecać lekturki dla dzieci, tym bardziej, że jeszcze można mieć przy tym poczucie misji (promowanie czytelnictwa wśród milusińskich). Poniższa lista powstała częściowo jako nasz osobisty list do Mikołaja, który w dużej mierze został albo zostanie zrealizowany, ale szaaa... to przecież niespodzianka. Wybrane książeczki kierowane są dla dzieci w przedziale wiekowym mniej więcej od dwóch do czterech lat.

„Gąska Zuzia i pierwsza gwiazdka”  Petr Horáček (wyd. Babaryba, 2011, cena: 29,90 zł, wiek: 2+)
Od wydawcy: Dzielna gąska Zuzia wyrusza w Wigilię na niebezpieczną wyprawę. Chce ściągnąć z nieba gwiazdkę na świąteczną choinkę. W trakcie pełnej przygód wędrówki odkrywa wartość przyjaźni i prawdziwą magię świąt Bożego Narodzenia. Czech Petr Horáček jest wielokrotnie nagradzanym ilustratorem oraz autorem książek dla dzieci. Zdobył m.in. przyznawany przez "Washington Post" tytuł World Best Children's Books of the Year.   Dużego formatu książka z przepięknie kolorowymi ilustracjami jest doskonałym prezentem mikołajkowym i gwiazdkowym dla każdego dziecka.


 Naciśnij mnie! Herve Tullet (wyd. Babaryba, cena 29,90). „Naciśnij mnie!” to książka, o której każdy, kto miał z nią do czynienia, wypowiada się w samych superlatywach, a każdy, kto tego słucha, podchodzi do tych zachwytów sceptycznie. Bo jak to tak? Naciśnij i zobacz, co się stanie. A przecież nic się nie stanie, tylko na kolejnej kartce jest odpowiedni nadruk z „efektem” tego naciśnięcia. Na początku wydawało mi się to trochę bez sensu, ale nie sposób przejść obojętnie obok tylu zachwytów. Poza tym do Mamoko też na początku podchodziłam sceptycznie, a okazało się super. Więc bardzo chcę się przekonać, czy tym razem też tak będzie.



 „Auta” Stephan Lomp (wyd. Babaryba, 2013, cena det. 24,90, kartonowa) Od wydawcy:  Straż pożarna, karetka pogotowia, śmieciarka, policja, taksówka, dźwig, koparka, kombajn, wyścigówka czy paralotnia - to tylko niektóre z pojazdów, których możesz szukać w tej pełnej kolorowych i szalonych przygód książce obrazkowej. Wielkoformatowa książka obrazkowa z twardego kartonu - każda rozkładówka to kolorowa panorama pełna szczegółów i przygód, z której oglądania nawet najmłodsze dzieci będą czerpać radość i satysfakcję.


„Na budowie” Stephan Lomp (wyd. Babaryba, 2013, cena det. 24,90, kartonowa)  Od wydawcy: Wybierz się na budowę do miasteczka Sprężyna Zdrój! Tylko załóż kask i kalosze! Betoniarka, spychacz, walec, dźwig i wywrotka są już na miejscu. Wkrótce rozpocznie się budowa nowego domu oraz fantastycznego Sprężynowego Centrum Nauki! Tuż obok powstaje domek na drzewie, mały basen oraz nowe drogi i chodniki. Czy zauważysz zmieniające się pory roku? Przyłącz się do nas szybko, a razem uda nam się odkryć nawet szkielet dinozaura!  Wielkoformatowa książka obrazkowa z twardego kartonu - każda rozkładówka to kolorowa panorama pełna szczegółów i przygód, z której oglądania nawet najmłodsze dzieci będą czerpać radość i satysfakcję.


„Przybieżeli do Betlejem” Ilustracje: Agnieszka Żelewska (wyd. Muchomor, cena 8,00, wiek: 1+, kartonowa).
Od wydawcy: W serii do "do czytania, oglądania i śpiewania" jedna z najbardziej znanych polskich kolęd! Piękne, świąteczne ilustracje Agnieszki Żelewskiej. Doskonały prezent na mikołajki i pod choinkę! Polecamy najmłodszym - książeczka kartonowa.
Ode mnie: cieszę się, że można jeszcze znaleźć książki o Bożym Narodzeniu, a nie o Mikołaju, który przyjeżdża w wigilijną noc, zostawia prezenty, które rozpakowuje się dopiero rano, i który zjada zostawione mu ciasteczka. Jeśli ktoś zna ładnie ilustrowane książeczki dla dzieci o prawdziwym Bożym Narodzeniu (albo o polskiej tradycji), to będę wdzięczna za sugestie.


The Mitten - Jan Brett  (wyd. The Putnam, 2008,  cena ok. 25 zł, kartonowa)  Angielska wersja książeczki (a raczej ukraińskiej bajki), którą pamiętam z dzieciństwa. Chłopiec gubi w lesie rękawiczkę, która staje się przedmiotem zainteresowania leśnych zwierzątek. Po kolei wchodzą do niej myszka, żabka, zajączek, aż w końcu próbuje wejść niedźwiedź, ale rękawiczka już tego nie wytrzymuje i pęka.



Walk this world - Lotta Niemenen (wyd. Big Picture Press, 2013, cena ok. 65 zł, kartonowa) Nagrodzona w tym roku za ilustracje piękna książka obrazkowa, która od wielu innych obrazkowych książek (oprócz pięknych ilustracji) różni się tym, że przedstawia rzeczywisty świat. Zatem znajdziemy tu i wieżę Eiffle’a, i Operę w Sydney, i Taj Mahal, i wiele innych znanych nam miejsc. A przy tym z książki wynika piękne przesłanie, że choć na całym świecie ludzie wyglądają inaczej, to w głębi przecież wszyscy jesteśmy tacy sami.


Opowiem ci mamo, co robią mrówki – Katarzyna Bajerowicz, Marcin Brykczyński ( wyd. Nasza księgarnia, 2013, cena 39,90, 2+, kartonowa) Od wydawcy: Twoje dziecko z przyjemnością zagłębi się w fascynujący świat mrówek, z wypiekami na twarzy będzie oglądać ilustracje pełne licznych detali, a na deser rozwiąże ciekawe zagadki. To książka nie tylko do czytania, ale głównie do oglądania, zgadywania i opowiadania. Ćwiczy spostrzegawczość dziecka, umiejętność opowiadania, ale przede wszystkim jest fantastyczną zabawą oraz sposobem na miłe i twórcze spędzenie czasu.

czwartek, 5 grudnia 2013

Usprawiedliwienie

Ostatni wpis książkowy pojawił się ponad miesiąc temu. Nie wiem, co się stało, ale jakoś trudno mi się zebrać do napisania kolejnego. Pracy mam tak samo dużo jak zwykle, więc nie to chyba jest przeszkodą. Może raczej jakieś zacięcie, blokada. W każdym razie - czytam cały czas, w kolejce do recenzji czekają trzy książki ("Żar", "Jane Eyre" i "Dobre maniery w przedwojennej Polsce"), aktualnie zakopałam się w opasłym tomiszczu "Iksowie" (700 stron), przez które powolutku, ale z wielką przyjemnością brnę wieczorami.
Nie wiem, kiedy znowu podzielę się opinią o przeczytanej książce. Mam nadzieję, że będzie to już niedługo. Tymczasem piszę to usprawiedliwienie i proszę nie wyrzucajcie jeszcze mojego linku ze swoich list blogów, bo jeszcze coś tu się pojawi ;)

wtorek, 29 października 2013

Jakbyś kamień jadła

Po poznańskim spotkaniu Tochman nadal pozostaje u mnie na topie, mimo że nieraz słyszałam, że każda kolejna książka jest jeszcze „gorsza”. I rzeczywiście „Bóg zapłać” było książką wyjątkowo poruszającą, ale „Jakbyś kamień jadła” wstrząsa jeszcze bardziej. Z jednej strony okropieństwem wojny w niej ukazanym, ale z drugiej strony bolesnym uświadomieniem czytelnikowi, jak mało wie o wojnie na Bałkanach i jak niewiele właściwie do tej pory go to obchodziło. I niewielkie pocieszenie przynosi fakt, że w tamtych czasach chodziłam jeszcze do szkoły podstawowej, bo tak naprawdę nie chodzi tylko o Bośnię, ale o każdą taką wojnę – dzisiaj na przykład Syrię.

„(…) [K]iedy wojna się skończyła (…), reporterzy spakowali kamery i natychmiast pojechali na inne wojny” [s. 8], a tymczasem Wojciech Tochman przyjechał, aby zobaczyć i pokazać, jak wygląda życie po takiej wojnie. Reportaż powstawał w latach 2000-2002, czyli nawet 10 lat po rozpoczęciu tej wojny. Ale co to jest 10 lat dla ludzi, którzy stracili wszystko: dom, ziemię, męża, dzieci, rodzeństwo, rodziców, ojczyznę, poczucie bezpieczeństwa i godność? W tej książce nie ma polityki ani wielkiej historii, może kilka razy padają takie nazwiska jak Mladić czy Karadzić. Są za to zwykli ludzie, cywile, których wojna dotknęła w najokrutniejszy sposób. „Ludzie ludziom zgotowali ten los” – przychodzi na myśl słynny cytat z Nałkowskiej. „Kobiety pytają: po co była nam wojna? po co ginęli nasi synowie? I odpowiadają: po nic, po strach, tułaczkę i krew, po życie w barakach. A przed wojną był dom; w każdym domu – pełna zamrażarka. Teraz puste garnki. Za puste garnki ginęli.” (s. 46)

To nie jedyny absurd wojny:  Serbowie, którzy walczyli o to, żeby Srebrenica była serbska, teraz nie chcą tam mieszkać (niektórym wydaje się, że słyszą nawoływanie muezinów z dawno zburzonych meczetów).
Osobną, cichą bohaterką tego reportażu jest doktor Ewa Klonowski – antropolog polskiego pochodzenia, która poświęciła się pracy przy ekshumacjach i identyfikacjach ofiar tej wojny. Jej dbałość o każdy szczegół, o każdą kosteczkę niejednej rodzinie pozwala poznać los ich bliskich. Swoją drogą, jakie to niewyobrażalnie straszne, że istnieją sytuacje, kiedy pogrzeb własnego dziecka przynosi ulgę…

Pozornie bezstronna reporterska relacja, maluje tak żywe obrazy i budzi tak silne emocje, jakich jeszcze chyba nie doświadczyłam przy lekturze książki. Czasem byłam na skraju łez, czasem musiałam przerwać, żeby ochłonąć, czasem czytałam ślizgając się po tekście i nie angażując swoich emocji, bo wiedziałam, że tego fragmentu nie dam rady „przerobić” w głowie. A mimo to czytałam dalej i nie mogłam się od tej książki oderwać. Zagarnęła całe moje myśli i całą uwagę. Wydaje mi się, że wyjątkowość stylu Tochmana polega na umiejętności przedstawiania tak dramatycznych tematów i poruszania czytelnika bez zbędnego grania na emocjach, melodramatu i wyciskania łez.

Takie książki są potrzebne, żeby uzmysłowić każdemu z nas, że wojna, to nie tylko doniesienia prasowe, rezolucje ONZ i konferencje polityczne, ale przede wszystkim tragiczny los poszczególnych osób. Dopiero kiedy dana wojna będzie miała dla nas konkretną twarz konkretnej osoby, naprawdę pojmiemy bezsens i tragizm całej sytuacji. Po tej lekturze wojna w Bośni i Hercegowinie będzie dla mnie miała twarz Jasny: kobiety, która straciła męża i dwoje malutkich dzieci. Jej historia i zdjęcie, na którym przygląda się ekshumowanym kościom w nadziei znalezienia tych, które należały do jej dzieci (aby móc je pochować), chyba na zawsze we mnie pozostaną.

Uważam, że ta książka – pomimo swego ciężaru – powinna być lekturą obowiązkową, choć zdecydowanie nie polecam czytać jej do poduszki…

Tytuł: Jakbyś kamień jadła
Autor: Wojciech Tochman
Wydawnictwo: Na pograniczu
Rok wydania: 2002
Liczba stron: 107

PS. Do tego wydania jest dołączona płyta ze zdjęciami Jerzego Gumowskiego ilustrującymi miejsca i postaci z reportażu.


środa, 23 października 2013

Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni

Choć o Filipie Springerze już dawno słyszałam wiele dobrego, jakoś się tak złożyło, że pierwszą książką jego autorstwa, którą przeczytałam, jest jego najnowsze (czwarte już)  wydawnictwo „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni”.

Okładka i tytuł mogą sugerować, że będzie to nabijanie się z gargamelowatych zameczków, złoconych bram i tego rodzaju  nowobogackich luksusów. Jednak jeśli ktoś sądzi, że znajdzie tu wymieniankę nietrafionych pomysłów architektonicznych okraszoną wymądrzaniem się, to jest w dużym błędzie. Bo ton tej książki nie jest prześmiewczy, ale raczej smutny. Autor porywa się na walkę z wiatrakami, punktuje nie tyle konkretne rozwiązania budowalne, co całe zjawiska, których skutki szpecą nasze otoczenie (takie jak ogradzanie się płotami albo pasteloza).

Zacznę może trochę od końca: Na końcu zbioru jest informacja o tym, że polscy uczniowie w ciągu 9 lat nauki (podstawówka + gimnazjum) mają maksymalnie 255 godzin lekcji związanych ze sztuką (plastyka/muzyka/teatr/taniec). Dla porównania Finowie mają w tym samym czasie 997 godzin takich zajęć, a wiodący prym w tym rankingu  uczniowie z Lichtensteinu – aż 2304 godziny! Co to oznacza? Mianowicie to, że nikt w nas, Polakach, nie kształci zmysłu estetyki. Jeśli do tego braku wrażliwości estetycznej dorzucimy jeszcze szeroko rozpowszechnione w naszym kraju cwaniactwo (w tym przypadku przejawiające się nielegalnym umieszczaniem reklam i samowolą budowlaną), mamy efekt w postaci wizualnego śmietnika otaczającego nas z każdej strony.

Filip Springer z niemal detektywistycznym zacięciem tropi właścicieli nielegalnych banerów, osoby odpowiedzialne za decyzje przestrzenne, absurdy prawne i administracyjne. Wnioski są o tyle oczywiste, co smutne: wszystkim rządzi pieniądz. Ponieważ inwestor daje duże pieniądze, pozwala mu się wybudować monstrualny hotel w niewielkiej górskiej miejscowości (i nie egzekwuje się nakazu rozebrania elementów stanowiących samowolę budowlaną); ponieważ reklamodawcy płacą wielkie pieniądze, co krok rozstawia się billboardy, albo rozwiesza reklamy na elewacjach zasłaniając mieszkańcom światło dzienne; ponieważ każdy drobny przedsiębiorca chce zarobić więcej, wszędzie wisi mnóstwo drobnych banerów i pstrokatych plakatów. Przykładów z tej książki można podać jeszcze wiele. Wyraźnie widać, że niestety przy tylu nieprawidłowościach i przy zupełnym braku woli do zmiany, nic się chyba nie da tu zmienić. Może tylko każdy, kto przeczyta te reportaże, inaczej spojrzy na otaczającą go rzeczywistość. Może nie rzuci się od razu do zrywania nielegalnych plakatów, ale przynajmniej sam nie będzie się dokładał do tego estetycznego śmietnika.

Książka jest pięknie wydana w twardej oprawie, na kredowym papierze, bogato ilustrowana zdjęciami autorstwa Filipa Springera. Jest przedmiotem ładnym i estetycznym, co wydaje mi się informacją istotną w kontekście tematu, jaki ta książka porusza.

Świetna lektura, która choć porusza bardzo poważny temat, napisana jest przystępnie i z lekkością. Polecam!

Tytuł: Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni
Autor: Filip Springer
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2013

Liczba stron: 248

niedziela, 20 października 2013

Bóg zapłać - Wojciech Tochman

Reportaż powoli staje się moim ulubionym gatunkiem literackim, ale jak tu go nie lubić, kiedy co rusz trafia się na same perełki.

„Bóg zapłać” to zbiór reportaży Wojciecha Tochmana, z których większość była już wcześniej gdzieś publikowana (w zbiorach „Wściekły pies” i „Schodów się nie pali”). Muszę powiedzieć, że to chyba najmocniejsze reportaże, jakie czytałam. Każdy niesie w sobie tak olbrzymi ładunek emocji, że nie da się tego tomu przeczytać za jednym podejściem. Można czytać tylko po jednym reportażu na raz, bo każdy tekst wymaga ochłonięcia, przemyślenia, postawienia sobie pytań. I moim zdaniem, o to właśnie chodzi w reportażu.

Książka zawiera 14 reportaży ułożonych w spójną całość. Ujęte w tym zbiorze teksty przedstawiają ludzkie dramaty, a cechą wspólną jest pokazanie postaw tych ludzi wobec nieszczęścia, które ich dotyka. Jedni godzą na nie z łatwością przyjmując je jako wyraz Bożej woli, inni z rezygnacją, jeszcze inni się buntują.
Gdybym napisała w skrócie, jakich konkretnie spraw dotykają te reportaże, można by odnieść wrażenie, że są to typowe tematy grające na emocjach tak chętnie wykorzystywane w tabloidach. Bo są i zaginione dzieci, i dzieci molestowane przez księdza, i rodzice maturzystów, którzy zginęli podczas pielgrzymki na Jasną Górę, odbieranie dzieci rodzicom, ksiądz homoseksualista, dzieci chore, nierozumiane przez innych. Jednak myliłby się ten, kto by sądził, że są to proste wyciskacze łez, miotające gromy na winnych i ferujące wyroki. Te reportaże wnikają głębiej, próbują dosięgnąć prawdy (którą, jak wiadomo, każdy ma swoją) i pokazać, że NIC, ale to absolutnie nic, nie jest czarno-białe. Na tym tle bardzo uwypukla się drugi ważny element, wspólny dla wszystkich tekstów: brak zrozumienia ze strony otoczenia. I chyba właśnie ten element najbardziej uwierał mnie jako czytelnika dlatego, że pokazywał jak łatwo ludzie ferują wyroki kierując się stereotypami, jak chętnie naciągają fakty do własnych wyobrażeń, i jak wielką krzywdę możemy tym komuś wyrządzić.

Choć każdy tekst bardzo mnie poruszył i nad każdym musiałam się na trochę zatrzymać i zadumać, dwa z nich wywarły na mnie ogromne wrażenie: pierwszy z nich to reportaż „Atmosfera miłości” – jego bohaterka jest matką samotnie wychowującą siedmioro dzieci (odeszła od męża, który ją gnębił), w dzieciństwie/młodości była molestowana przez miejscowego proboszcza (który do tej pory urzęduje w tej parafii) i zdecydowała się o tym powiedzieć prokuratorowi. Jednak w niewielkiej parafii nie tak łatwo jest oskarżyć księdza proboszcza – z rozmów a parafianami wynika zatem, że bohaterka tekstu jest puszczalską, każde dziecko ma z innym chłopem, Boga w sercu nie ma i wymyśliła cała historię, bo jej prawosławni obiecali sto milionów za to. Przerażająca jest zaciekłość, zawziętość i zaślepienie, które w tym reportażu pokazał Wojciech Tochman. Moje opisy nic tu nie dadzą, trzeba oddać głos samej książce: „O samotnej kobiecie, które zeznaje przeciw księdzu, wolno powiedzieć wszystko. Bezkarnie, nikt jej nie obroni. W pekaesie można powiedzieć z uśmiechem: o! jedzie do lekarza, żeby ją wymolestował. Albo za jej dziećmi, kiedy wracają ze szkoły, można krzyczeć: idą molestowane! ta kur*a! i tak można, tak jest w dobrym tonie.(…) można donieść do opieki społecznej, że ktoś dał jej robotę na trzy godziny i zarobiła na czarno piętnaście złotych. Odbiorą jej zasiłek na dzieci, niech pozna, co to zimno i głód.” (s. 169-170)

Drugi tekst, który nie tyle porusza co (przepraszam, za kolokwializm) po prostu miażdży, to zamykający cały tom „Wściekły pies” (ten sam reportaż zamyka wspomnianą wcześniej antologię reportażu). Szczera spowiedź młodego księdza rozdartego wewnętrznie („Śni mi się pies warczy, toczy pianę z pyska” – s. 233) między cielesnością a duchowością. Takiego rozdarcia doświadcza w jakimś stopniu każdy człowiek, ale w tym przypadku przepaść jest chyba największa, jaka mogła by być, bo i duchowość i cielesność występują tu w maksymalnym wymiarze: oto duchowny Kościoła katolickiego jest homoseksualistą uprawiającym przygodny seks, w dodatku zarażonym wirusem HIV. Cokolwiek teraz sobie pomyślicie o bohaterze tego reportażu, po prostu sięgnijcie po ten tekst, bo po lekturze, spojrzycie na wszystko inaczej.

Podsumowując: gdybym miała komuś polecić tylko jedną książkę z gatunku reportaż, to byłby to tom „Bóg zapłać”. A gdybym komuś, kto nigdy nie czytał reportaży, miała polecić tylko jeden tekst, byłby to bez wątpienia „Wściekły pies”.

Tytuł: Bóg zapłać
Autor: Wojciech Tochman
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 240 

niedziela, 13 października 2013

Bolało jeszcze bardziej

Jednak nie mogę długo wytrzymać bez „cięższej” lektury. Dla mnie literatura oprócz funkcji rozrywkowej ma również wymiar poznawczy – i to zarówno w odniesieniu do otaczającego świata, jak i do mnie samej.

Tytuł zbioru reportaży Lidii Ostałowskiej zdaniem niektórych nie brzmi zbyt zachęcająco. Te osoby mają w pewnym sensie rację, bo zawartość zbioru potwierdza, że jest to tytuł bardzo adekwatny. Zebrane tu teksty poruszają tak trudne i kontrowersyjne tematy jak aborcja, kazirodztwo, dzieciobójstwo, rozwiązłość młodzieży, kibole i blokersi. Choć każdy reportaż porusza inną kwestię, mają one jeden wspólny mianownik: niechcianych, czasem wyśmiewanych lub pogardzanych, spychanych na margines ludzi, którzy boleśnie przekonali się, że w życiu mogą liczyć tylko na siebie. Nie pomoże im system, dla którego są darmozjadami, zwykłymi przestępcami, wandalami itp.; nie pomogą im inni ludzie, którzy zbyt często kierują się stereotypami i boją się wychodzić przed szereg.

Ja sama podczas lektury konfrontowałam się z własnymi uprzedzeniami i stereotypami. Siłą tekstów Lidii Ostałowskiej jest z jednej strony bezstronność, a z drugiej strony życzliwa ciekawość okazywana bohaterom reportaży. Dzięki temu czytelnik może zobaczyć drugą stronę medalu, inny punkt widzenia i zrozumieć, dlaczego pewna kobieta mordowała swoje nowo narodzone dzieci (i czy rzeczywiście właśnie ona to robiła?); dlaczego nastolatki w małych, biednych miejscowościach uważają, że to fajne i normalne rozbierać się na dyskotece, żeby zostać wybraną miss imprezy; dlaczego antysemickie bazgroły na łódzkich murach wcale nie są wymierzone przeciwko Żydom.

Przy czym bardzo mocno chcę podkreślić, że słowo „zrozumieć” nie oznacza tu akceptacji. To, że rozumiem czyjeś motywy postępowania, nie oznacza, że je pochwalam i że sama bym tak postąpiła. Chodzi po prostu o to, że dopuszczam do świadomości to, że w jakichś diametralnie innych okolicznościach zasady i przekonania, które wyznaję obecnie, mogłyby być inne.

Bo takie postawienie tematu budzi niepokojące pytania: a co gdybym to ja była w takiej sytuacji? Co gdybym nie miała szczęścia urodzić się w całej, bezpiecznej i kochającej rodzinie? Co gdybym nie mogła pozwolić sobie na luksus studiów dziennych, bo musiałabym wcześnie zacząć zarabiać na rodzinę? Co gdyby wychowano na innych wartościach? Tyle czynników zewnętrznych determinuje nasze życie i to, kim jesteśmy, a jednak tak często próbujemy się dowartościować wywyższając się nad innych, albo oceniać i osądzać ludzi tylko na podstawie rozpowszechnionych stereotypów.

„Bolało jeszcze bardziej” to bardzo wyraźny obraz współczesnej Polski – ale nie tej zamożnej, kolorowej z głównych ulic dużych miast, ale tej sfrustrowanej, pogubionej w kapitalistycznej rzeczywistości. Trzeba o tym czytać, żeby lepiej zrozumieć to, co wokół nas się dzieje.

Gorąco polecam!

Tytuł: Bolało jeszcze bardziej
Autor: Lidia Ostałowska
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2012

Liczba stron: 191

niedziela, 29 września 2013

Kochanie, zabiłam nasze koty


Nie czytajcie blurbów na okładkach! Naprawdę. Dobrze, że w tym akurat przypadku w ogóle nie sugerowałam się okładką, bo w przeciwnym razie mogłabym być rozczarowana. Oto bowiem dwa fragmenty recenzji głoszą: „Wciągające… i zabawne!” i „Najśmieszniejsza powieść od czasu (…)”. W ogóle hasło „najśmieszniejsza(y) powieść/film/komedia wszech czasów/od czasów „xxx”” powinno od razu budzić czujność i nieufność, bo przeważnie oznacza, że wcale śmiesznie nie jest.

Chociaż przyznam, że istotnie pierwsze zdanie książki mnie rozbawiło „Na ulicy przed domem leżał kot z białym kołnierzykiem, ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów” (s. 5).

Jednak jak to zwykle w takich przypadkach bywa, książka nie jest śmieszna, a prześmiewcza, a w gruncie rzeczy  - smutna. To historia przyjaźni dwóch kobiet Farah i Joanne, tak różnych od siebie jak to tylko możliwe, poczynając od fizjonomii na nawykach kończąc. Farah jest drobna, szczupła, pracuje w korporacji i pasjonuje się zdrowym stylem życia (chodzi na jogę i nie rozstaje się z żelem antybakteryjnym), Joanne jest „masywna”, pracuje w zakładzie fryzjerskim, bezrefleksyjnie ogląda papkę telewizyjną i ubiera się „jak Rosjanka wracająca codziennie przez cały rok z Sylwestra” (s.14). Mimo to dziewczyny znajdują jakąś nić porozumienia, która jednak pęka, gdy Joanne angażuje się w związek. Farah czuje się ogromnie osamotniona: „Postanowiła poznać nowych przyjaciół. Będą razem się spotykać, urządzać poduszkowe wojny i towarzyszyć sobie w codziennych porażkach” (s. 37); jednak kolejne próby zdobycia przyjaciół spełzają na niczym. I o tym tak naprawdę jest ta książka – o przemożnej samotności w dzisiejszym świecie. Farah szuka przyjaźni i miłości; jak stojąca na uboczu nastolatka marzy o paczce przyjaciół, z którymi będzie spędzać fantastycznie czas, którzy będą ją akceptować bez zastrzeżeń. Niestety nic takiego się nie zdarzy, bo takie „paczki” w rzeczywistości nie istnieją. Istnieją tylko grupy indywidualistów skupionych tylko na sobie, a każdy z nich oczekuje dla siebie pełnej uwagi. Ludzie są niedojrzali, nie dorośli do poważnych, głębokich relacji.

Oczywiście u Doroty Masłowskiej równorzędnym bohaterem książki jest zawsze język. Tym razem jest to fantastyczna imitacja języka skażonego naleciałościami angielszczyzny: czyta się to chwilami jak kiepskie tłumaczenie, na jakie można trafić np. w napisach do filmów. Naprawdę nieraz musiałam hamować irytację (do której taki język mnie zwykle doprowadza) i na nowo uświadamiać sobie, że jest to zabieg stylistyczny: „Czy lubiłaś tę wystawę? (…) W mojej opinii jest ona ekstremalnie polityczna.” (s. 81)

Doskonałe wyczucie języka połączone z darem obserwacji i ironią daje jeszcze inne świetne efekty [akcja książki toczy się nie w Polsce, a w USA]:
„(…)Poproszę duże nuggetsy.
-Dużych nie ma.
-A jakie są?
-Są Ogromne, Gigantyczne i Potworne.
-To ogromne.
-Dodatkowy tłuszcz? –pyta kasjerka.
-Nie, bez dodatkowego tłuszczu. (…)
- Poczwórne czy poszóstne frytki?” (s. 117)

Nie jest to lektura lekka i przyjemna, ale wchodzi do głowy i zostaje w pamięci. Chociaż chyba wolę Masłowską w krótszych formach (jak opisywany tu wcześniej dramat „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”).

Tytuł: Kochanie, zabiłam nasze koty
Autor: Dorota Masłowka
Wydawnictwo: Noir sur blanc
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 160

poniedziałek, 23 września 2013

McDusia - Jeżycjady tom 19

Ludzie dzielą się na tych, którzy kochają Jeżycjadę i tych, którzy jej jeszcze nie znają. Ja należę do tej pierwszej grupy i choć nie jest to już entuzjazm z lat młodości z wielką przyjemnością zawsze wracam do tego cyklu i sięgam po kolejne jego części. Kiedy więc zobaczyłam „McDusię” na bibliotecznej półce (o dziwo, cała Jeżycjada jest w oddziale dla dorosłych! I dobrze, bo pewnie w dziecięcej bym jej specjalnie nie szukała), sięgnęłam po nią z nadzieją, że znów zanurzę się w ten dobrze znany świat rodziny Borejków, w którym w dużej kuchni zawsze świeci się światło i rozbrzmiewają łacińskie sentencje. Naturalnie towarzyszyły mi też obawy, że często takie „seriale” tracą swój klimat i właściwie służą tylko celom marketingowym tudzież zagorzałym fanom. Jednak mówiąc krótko „McDusia” staje na wysokości zadania i jest to ciągle ta sama, stara, dobra Jeżycjada, choć oczywiście odpowiednio uwspółcześniona.

Podobnie jak już w kilku ostatnich częściach, bohaterami są przedstawiciele trzeciego pokolenia rodziny Borejków – tym razem Józinek (a właściwie to już Józef) Pałys, syn rudowłosej Idy („Ida sierpniowa”), i Ignaś Stryba, czyli syn Gabrysi („Kwiat kalafiora” i „Noelka”). A także tytułowa Magdusia, córka Kreski („Opium w rosole”), a wnuczka profesora Dmuchawca, która przyjeżdża do Poznania, by uporządkować mieszkanie zmarłego dziadka. Jak się można spodziewać między tą trójką pojawi się jakiś wątek uczuciowy. W tym samym czasie do ślubu szykuje się młodsza córka Gabrysi Laura – i mając w pamięci ślubne przygody Idy, można się spodziewać tarapatów.

„McDusia”, choć na szczęście nie jest jeszcze ostatnim tomem cyklu, w pewien sposób spina całą Jeżycjadę, dokonując rozrachunków z przeszłością: po pierwsze śmierć profesora Dmuchawca, który wychował całe tylu bohaterów cyklu, wydaje się zamykać jakąś epokę; po drugie na ślub Laury przyjeżdża jej ojciec, Janusz Pyziak, i również ten wątek zostanie w ostateczny sposób zamknięty; po trzecie wreszcie rozmowy Mili i Ignacego, w których wspominają swoje życie spokojnie godząc się z tym, że powoli zmierzają ku kresowi życia. Nie da się ukryć, że ze zwykłego Borejkowego harmidru przebija się jakaś taka melancholia. Mimo to nadal panuje tu ta sama od lat atmosfera, która sprawia, że zaczynając każdą kolejną książkę czujemy się jakbyśmy wpadali w odwiedziny do dawno nie widzianych, ale bardzo serdecznych znajomych. I może to wszystko jest trochę przeidealizowane, ale właśnie taki zastrzyk pozytywnej energii jest każdemu z nas potrzebny.  Małgorzata Musierowicz ma takie pióro, że tej książki nie da się czytać bez uśmiechu. Do tego „McDusia” podobnie jak inne książki cyklu jest piękną lekcją polszczyzny i eurydycji (co przejawia się po pierwsze obecnością Łusi, która jest zafascynowana poprawnością językową, a po drugie licznymi cytatami literackimi i filozoficznymi), co sprawia, że jest to bardzo wartościowa pozycja na rynku książek młodzieżowych.

No cóż, skoro już na starcie określiłam swoją przynależność do grupy fanów Jeżycjady, ta recenzja chyba nie mogła wyglądać inaczej. Cieszę się bardzo, że Małgorzata Musierowicz nie traci pomysłów i nie gubi pióra, i że kolejne części Jeżycjady są tak samo fajne jak te już kultowe. Lektura „McDusi” wprawiła mnie w bardzo dobry nastrój, chyba muszę częściej wracać do tych książek! A kto zalicza się do tej drugiej grupy (która nie zna jeszcze Jeżycjady), niech szybko biegnie do biblioteki po „Szóstą klepkę” i zaczyna nadrabiać zaległości!

Tytuł: McDusia
Autor: Małgorzata Musierowicz
Wydawnictwo: Akapit Press
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 296


czwartek, 12 września 2013

Subiektywny wybór zapowiedzi na jesień

Jesień zawsze obfituje w ciekawe nowości wydawnicze. Przejrzałam ofertę zapowiedzi różnych wydawnictw i wybrałam dla siebie takie propozycje:

„Doktor Sen” Stephen King, wyd. Prószyński i ska, premiera: 24-09-2013
Kontynuacja bestsellerowego „Lśnienia”, znanego też pod tytułem „Jasność”. Dawno nie czytałam Kinga, a jeszcze dawniej minął mi szał na horrory, ale to w końcu klasyk i to podobno w dobrej formie!
Nękany przez mieszkańców hotelu Panorama, w którym jako dziecko spędził jedną straszliwą zimę, Dan przez dziesięciolecia błąka się po Ameryce, usiłując zrzucić z siebie odziedziczone po ojcu brzemię beznadziei, alkoholizmu i przemocy. Ostatecznie odnajduje swoje miejsce w małym miasteczku w New Hampshire, we wspierającej go grupie Anonimowych Alkoholików i w domu opieki, gdzie zachowana z lat dzieciństwa resztka mocy pozwala mu nieść ulgę umierającym w ostatnich chwilach ich życia. Staje się znany jako „Doktor Sen”. Kiedy Dan poznaje efemeryczną Abrę Stone, jej nadzwyczajny dar budzi drzemiące w nim demony i każe mu stanąć do boju o jej duszę i przetrwanie.

„Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” Filip Springer, Czarne, 25-09-2013
Po „Źle urodzonych” Filip Springer po raz drugi pochyla się nad polską architekturą, tym razem nad chaosem i hałasem przestrzennym. Choć na architekturze niespecjalnie się znam, nie mam wątpliwości, że okropny misz-masz, którego pełno w każdym polskim mieście i na każdej wsi, szpeci otoczenie i „powinno się coś z tym zrobić”.
Dla poznaniaków dodatkowa informacja, że w księgarni Bookowski w Zamku 9 października odbędzie spotkanie promujące tę książkę.
Polska miała jeden z najlepszych systemów planowania przestrzennego w Europie, a wiele krajów podpatrywało go i wdrażało u siebie. Na przykład Niemcy. Tak było przed wojną. Po wojnie system został scentralizowany. A w nowej Polsce nikt nie planuje ani centralnie ani przestrzennie.

 „Czas kobiet”  Jelena Czyżowa, Czarne, 30-09-2013
Pierwszy raz słyszę i o tym tytule, i o tej autorce, ale to wszystko brzmi na tyle ciekawie, że chętnie przeczytam.
Nagroda dla najlepszej książki w języku rosyjskim 2009 roku.
Los Antoniny to okrutna parafraza historii bohaterki lubianego we wszystkich krajach byłego Związku Radzieckiego filmu „Moskwa nie wierzy łzom”. Zwyczajna kobieta, pracownica jednej z socjalistycznych fabryk, zachodzi w ciążę. Rodzi córkę, którą zajmują się trzy starsze sąsiadki z komunałki. Jedna jest arystokratką, a jej w domu rodzinnym mówiło się po francusku, druga ukończyła zaledwie trzy klasy szkoły podstawowej, trzecia to chłopka, która miała romans z hrabią... Łączy je wspólne doświadczenie oblężenia Leningradu i żałoba po utraconych bliskich. Czas kobiet to powieść o przypadkowej rodzinie złożonej z pięciu kobiet, która okazuje się dużo prawdziwsza i silniejsza od niejednej „normalnej” radzieckiej rodziny.


„Eli, Eli” Wojciech Tochman, Czarne, 09-10-2013
Wojciech Tochman to klasa sama w sobie; jego reportaże poruszają do głębi, a ten dodatkowo będzie wzbogacony fotografiami. Zapowiada się mocna rzecz.
Kto przeczyta Eli, Eli, może już nigdy nie będzie podróżował jak przedtem. Wojciech Tochman opowiada nam o Filipinach, jakich nie znamy, o świecie najuboższych, którzy od lat żyją w slumsach i na cmentarzach Manili. Ale nie jest to książka tylko o nich. Jest i o nas.
Wszyscy coraz więcej podróżujemy, coraz więcej fotografujemy świat. Ale nie widzimy tego, o czym pisze Tochman, i co fotografuje Wełnicki. Tego, co pod powierzchnią: cierpienia i bólu. Bo się na nie uodporniliśmy. Tochman odwraca obiektyw, przygląda się nam, ale i sobie, naszemu spojrzeniu na tragedię, na Innego, i dokonuje odnowienia empatycznej więzi.

“Trębacz z Tembisy” Wojciech Jagielski, Znak 16-10-2013
Dwa powody, dla których ta pozycja jest intersująca to Wojciech Jagielski – renomowany polski reportażysta – i Nelson Mandela, o którym i o którego życiu tak naprawdę niewiele wiem. A jak o czymś niewiele wiem, to bardzo chcę się dowiedzieć. Wydaje mi się, że ta pozycja będzie do tego celu świetna.
Z jednej strony książka jest opowieścią o życiu Nelsona Mandeli, jednego z największych przywódców XX wieku, który za sukcesy w polityce zapłacił wysoką cenę w życiu osobistym. Z drugiej strony jest to historia Freddiego Maake, twórcy wuwuzeli − trąbek popularnych podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w RPA.  


 „Świadek” Lars Kepler, Czarne, 23-10-2013
Choć kryminałów (nie tylko szwedzkich) raczej nie lubię, to dla dobrego thrillera, jeszcze z elementami paranormalnymi, zawsze znajdzie się u mnie miejsce.
Okrutna zbrodnia burzy spokój w domu wychowawczym dla dziewcząt w środkowej Szwecji. Jedna z wychowanek została brutalnie zamordowana, a jej zwłoki ułożono tak, jakby ofiara bawiła się z mordercą w chowanego. Podejrzenie pada na jej koleżankę, która tej samej nocy zniknęła z ośrodka. Lokalna policja zakłada, że sprawa sama szybko się wyjaśni, a Joona Linna, wyznaczony przez Rikskrim na obserwatora, ma związane ręce. Jednak mimo groźby wydalenia ze służby na własną rękę szuka podejrzanej. Na domiar złego na komisariat zaczyna wydzwaniać niejaka Flora Hansen, która twierdzi, że wie coś na temat morderstwa. A dokładniej, że nawiązała kontakt z duchem zamordowanej. Czy za jej telefonami stoi tylko chciwość, czy też ma naprawdę coś istotnego do powiedzenia?

„Wieczny Grunwald. Powieść zza końca czasów” Szczepan Twardoch, Wydawnictwo Literackie, październik 2013
Szczepana Twardocha poznałam jako autora „Morfiny” i do jego nowej książki mam taki stosunek: trochę chciałabym, a trochę boję się. Chciałabym, bo jego twórczość to – jak to ktoś „malowniczo” ujął – kawał świeżego literackiego mięsa. A boję się, bo autor bezlitośnie nurza czytelnika w błocie i bagnie, przewracając do góry nogami przyjęte systemy wartości i priorytetów.
Wszystko zaczyna się od gwałtu króla Kazimierza na czternastoletniej córce norymberskiego kupca. Gdy królewski bękart przychodzi na świat, jego ojciec już nie żyje. Paszko zamieszkuje w domu publicznym, do którego trafia jego matka. Kiedy również ona umiera, chłopiec za cały majątek ma mały nóż, który już ubrudził krwią, i chustę z królewskim „K” — jedyny symbol swojego pochodzenia. Wyrusza w drogę, która zaprowadzi go na pola grunwaldzkie. A wszystko, by  dowiedzieć się, kim jest: „bastertem królewskim” czy „kurwim synem”? Rycerzem czy mordercą? Polakiem czy Niemcem? Nieszczęsnym indywidualistą czy pospolitą zabawką w rękach historii? Prowadząc swojego bohatera przez kolejne przestrzenie czasowe, alternatywne wcielenia i odmienne rzeczywistości, Twardoch przedstawia własną wersję polsko-niemieckich antagonizmów. Wieczny Grunwald to mroczna, brudna od krwi i błota opowieść, w której autor miażdży stereotypy etosu rycerskiego oraz romantycznego wallenrodyzmu. Powieść tylko dla dorosłych.

Xięgi jakubowe” Olga Tokarczuk, Wydawnictwo Literackie, listopad 2013
Na razie niewiele o tej pozycji wiadomo, nie widać też nigdzie projektu okładki. Jedyna informacja, jaką można znaleźć to taka, że „Akcja osadzona została w XVIII wieku na ziemi podolskiej, gdzie współistnieją obok siebie kultury żydowska i chrześcijańska”. A fragment można było przeczytać w poprzednim numerze „Książek”. Tak czy inaczej, Olga Tokarczuk należy do moich ulubionych autorek i (z mniejszym bądź większym opóźnieniem, ale) zawsze sięgam po jej kolejne książki.

No i co? Kiedy ja to wszystko przeczytam???

Kursywą podałam fragmenty dostępne na stronach wydawnictw.


niedziela, 1 września 2013

Zdarzyło się 1 września (albo kiedy indziej)

Dzisiaj napiszę o trzech historiach:

Pierwsza jest o niezwykłej przyjaźni. Trzech przyjaciół: Czech, Żyd i Węgier w wielonarodowościowym miasteczku w samym sercu Europy. Prawdziwa męska przyjaźń, która od szkolnych lat potrafiła trwać przez całe życie, odporna na trudne doświadczenia wojny i komunizmu, na odmienne ideologie, a nawet na rywalizację o względy tej samej kobiety. Przyjaźń niezwykła, która prowadzi od kąpieliska w słowackich Levicach, przez roboty przymusowe w Niemczech, powstanie na Węgrzech w 1956 roku, budowanie w Czechach socjalizmu z ludzką twarzą, kibuc i wojnę w Palestynie, po biznesowe sukcesy w USA.

Druga jest o niezwykłej miłości. Trzech przyjaciół: romantyczny i naiwny Gabriel, pragmatyczny Petr i niespokojny duch Jan, kocha tę samą kobietę – Marię. Kochają ją wszyscy od czasów szkolnych, właściwie przez całe życie. Z szacunku do obiektu swoich uczuć i do siebie jako rywali w miłości, nie wchodzą sobie w drogę, choć każdy próbuje swojego szczęścia. Jest to miłość niezwykła, troskliwa i pozbawiona egoizmu, która potrafi ustąpić, jeśli akurat to może sprawić, że ukochana osoba będzie szczęśliwa.

Trzecia jest o niezwykłej historii pewnego zakątka Europy, który choć geograficznie tak nam bliski, to jednak mało poznany. Chodzi o naszych południowych sąsiadów – Słowację i jej (i jej mieszkańców) losy na przestrzeni minionego, burzliwego stulecia. Jak to celnie ujął jeden z bohaterów: „Raz tu jest Czechosłowacja, potem Węgry, Słowacja, znów Czechosłowacja. Najpierw zajmują ją Niemcy, potem z kolei Rosjanie…” (s. 463). A w tym tyglu przecież toczy się czyjeś normalne życie.

Te trzy opowieści przenikając się wzajemnie tworzą świetną książkę o tym, jak wielka historia wpływa na losy zwykłych ludzi. Maria pod koniec książki podsumowuje to następująco: „Tak skończyliśmy. Nie z powodu własnych błędów, ale przez politykę. Nie mogliśmy żyć własnym życiem, ale musieliśmy żyć tak, jak nam podyktowano.” (s. 412). Jednak, czytelnicy, nie dajcie się zwieść powadze i smutnemu wydźwiękowi tych słów. Książka jest naprawdę wciągającą i przyjemną lekturą, bo – jak w życiu – obok trosk i problemów pojawia się w niej radość, absurd i śmiech.

Na koniec dodam, że bardzo chciałabym, żeby ta książka trafiła w ręce pani Agnieszki Holland, i żeby po jej lekturze wpadła ona na pomysł nakręcenia na jej podstawie serialu. Nie filmu, a serialu, bo film wymusiłby niemożliwe do zaakceptowania skrócenie i spłaszczenie niektórych wątków. A w tej książce nic nie jest zbędne, i sama książka jest po prostu niemal gotowym scenariuszem.

Bardzo lubię takie książki, z których oprócz czystej przyjemności związanej ze śledzeniem fabuły, można wynieść jakąś wiedzę, jak w tym przypadku o przemianach politycznych w Czechosłowacji od II wojny światowej po rok 1968.
Gorąco polecam!

Tytuł: Zdarzyło się 1 września (albo kiedy indziej)
Autor: Pavol Rankov
Tłumacz: Tomasz Grabiński
Wydawnictwo: Słowackie Klimaty
Rok wydania: 2013

Liczba stron: 468

sobota, 24 sierpnia 2013

Żona astronoma

Ból zaspokojony. Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, odkąd zobaczyłam tę piękną okładkę w zapowiedziach i nawet niezbyt przychylne recenzje mnie od tego nie odwiodły (choć ostudziły zapał na tyle, że książkę wypożyczyłam, a nie kupiłam).

Książka opowiada o życiu Elżbiety Katarzyny Heweliusz, żony znanego XVII-wiecznego astronoma Jana Heweliusza. Jak się dowiadujemy, Elżbieta wykazywała niezwykły jak na kobietę tamtych czasów pęd do wiedzy, i czynnie uczestniczyła w pracach w mężowskim obserwatorium, biorąc udział w dyskusjach, a po śmierci Jana nadzorowała wydanie jego ostatniego dzieła. Temat książki jest więc bardzo ciekawy, a jeśli dodać do tego tło, jakim jest XVII-wieczny Gdańsk, mogłoby być naprawdę bardzo ciekawie. Ale nie jest. Bo niestety nie jest to książka historyczna, ani nawet zbeletryzowana biografia – to romans w historycznej szacie. Blisko połowę książki zajmuje historia Elżbiety sprzed małżeństwa z Heweliuszem. Elżbieta, która na początku historii jest szesnastoletnią dziewczyną, poznaje przypadkiem syna gdańskiego notabla, w którym od pierwszego wejrzenia zakochuje się z wzajemnością. Jednak plany młodych spełzają na niczym, a ojciec Elżbiety, w celu ratowania jej honoru (nadwerężonego plotkami), postanawia wydać ją za mąż za kilkadziesiąt lat od niej starszego Jana Heweliusza. Jak można przypuszczać Elżbieta nie jest tym rozwiązaniem zachwycona, ale oczywiście godzi się z ojcowską wolą. Zaczyna się więc druga część historii, a więc małżeńskie życie Heweliuszów, którzy czas spędzają pracując w obserwatorium, budując rodzinę i przyjmując u siebie znamienitych gości.

Trudno czyta się książki, w których czytelnik nie ma się z kim utożsamić. A tak właśnie było w tym przypadku. Elżbieta jest postacią nie budzącą sympatii, irytującą i egoistyczną – może tak właśnie miało być, bo służba w domu Heweliusza też ją jako taką postrzegała. Nawet jeśli taka była naprawdę, to postaci literackiej przydałoby się dodać jakieś cechy, które zbliżałyby ją do czytelnika. Mnie, jako czytelnikowi, Elżbieta stała się bliższa tylko na chwilę, kiedy urodziła dziecko. Poza tym najbardziej wyraźną jej cechą było ukierunkowanie na zaspokojenie swoich ambicji, o innych jej uczuciach czy motywacjach wiadomo niewiele. Nawet gdy dopuściła się zdrady małżeńskiej, nie wiemy, jak to na nią wpłynęło, czy miała jakieś wyrzuty sumienia – ot, tak się jej zdarzyło po drodze. Bardzo mi brakowało głębszych przeżyć i po prostu bardziej pełnowymiarowych postaci.

Nie podobał mi się rytm powieści – czasem akcja snuła się wolno, pełna dodatkowych dygresji i przydługich opisów lub dialogów, za chwilę nagle przeskakiwała kilka lat do przodu. Trochę się przez to gubiłam.

Dziwił mnie też trochę język książki, niby stylizowany na staropolską mowę, ale właściwie nie wiadomo, do kogo kierowaną. Narratorką jest sama Elżbieta, więc przemawia w czasach, w których sama jeszcze żyła, tymczasem podsumowuje niektóre zdarzenia słowami w rodzaju „Tak, tak my, kobiety miałyśmy w tych czasach ciężko” [przytaczam z pamięci] – jakby z punktu widzenia osoby, która już wie, że potem było lepiej. I samo to „Tak, tak…” pojawiające się niemal na każdej stronie książki szybko staje się niebywale irytujące.

Największym plusem książki jest tło, czyli XVII-wieczny Gdańsk. Choć nie są to tak przemawiające do wyobraźni opisy jak np. u Hilary Mantell, to jednak można dać się ponieść wyobraźni i „spędzić” trochę czasu w pełnym starannie zdobionych przyrządów obserwatorium, na zatłoczonym gdańskim targu czy w bogatych wnętrzach mieszczańskich kamienic.

Jeśli ktoś szuka po prostu czytadła o zabarwieniu historycznym, to może spróbować. Ale na własną odpowiedzialność.

Tytuł: Żona astronoma. Historia Elżbiety Katarzyny Heweliusz
Autor: Kornelia Stepan
Wydawnictwo: Bukowy Las
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 448


czwartek, 22 sierpnia 2013

Polska mistrzem Polski

„Z mądrym człowiekiem to i pogadać ciekawie” napisał Dostojewski i miał z pewnością rację. Równie ciekawie poczytać, co mądry człowiek ma do powiedzenia, dlatego lektura zbioru felietonów Krzysztofa Vargi sprawiła mi sporą przyjemność. Była to też w dużej mierze przyjemność nieco narcystyczna, bo na okładce napisano „(…) koniec ludzkości, która umie czytać, słuchać  i oglądać ze zrozumieniem. Dla tych, którzy jeszcze czytają, słuchają i oglądają, piszę swoje felietony”.  Od razu człowiek się czuje bardziej doceniony i ochoczo przystępuje do czytania, chcąc w jakiś sposób udowodnić, że istotnie czyta ze zrozumieniem i warto dla niego pisać. 

Początkowo obawiałam się, że będą to felietony zaangażowane politycznie – chyba tytuł, styl okładki i kolory pozwalają odnieść takie wrażenie. Na szczęście okazało się, że są to felietony zaangażowane przede wszystkim kulturalnie (choć kilka niestety politycznie też).  Krzysztof Varga opisuje to, co mu się w kulturze podoba, nie podoba, co budzi jego zainteresowanie lub zdumienie. Pisze głównie o książkach, muzyce, filmie. Niektóre poglądy są powszechne i wspólne wielu osobom (np. o niskiej jakości polskiego kina rozrywkowego i historycznego), inne zaskakują mniej oczywistym charakterem (np. o „Portecie Doriana Graya” Varga pisze: „(…) po prawdzie to wnerwiający literacki rupieć, egzaltowany i nudnawy” [s. 141] i muszę się przyznać, że się z nim w tym zgadzam).
Z tych felietonów można sobie wynotować ciekawą listę książek wartych przeczytania, a także kilka płyt wartych przesłuchania czy filmów do obejrzenia.  

Nie podobało mi się tylko zamieszczenie felietonów o wyraźnym zaangażowaniu politycznym. Oczywiście z wielu tekstów o tematyce ogólnej (nie tylko Krzysztofa Vargi, ale i innych felietonistów) można bez problemu wyczuć, jaką opcję polityczną prezentuje autor, ale chodzi mi o teksty, w których padają już nazwiska polityków i nazwy partii. Moim skromnym zdaniem, poziom „debaty” politycznej w Polsce jest na tak niskim poziomie, że każdy z góry wie, co powie drugi, a drugi z góry wie, jak pierwszy go skomentuje i tak to się kręci. Nikt nic nowego nie wymyśli, więc już naprawdę szkoda mi czasu na czytanie tego rodzaju tekstów. Nie krytykuję tutaj samego autora, bo felieton w gazecie ma swoje prawa (w tym prowadzenie polemik), ale uważam, że ciekawiej byłoby, gdyby w tym akurat zbiorze były teksty zaangażowane tylko kulturalnie.

Tak czy inaczej, lektura bardzo ciekawa i pouczająca. I piszę to szczerze, a nie dlatego, żeby nie wypaść teraz na osobę, która nie umie czytać ze zrozumieniem :D

Tytuł: Polska mistrzem Polski
Autor: Krzysztof Varga
Wydawnictwo: Agora
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 344

wtorek, 20 sierpnia 2013

All-in-one, czyli czytajmy dzieciom

Staram się raczej pisać o samych książkach niż o tematach okołoksiążkowych, ale ostatnio w księgarni zauważyłam coś, co nie daje mi spokoju. W dziale dla dzieci i młodzieży stały sobie tego rodzaju książki:

Jak wynika z opisu na okładce, są to wypisy z lektur dla danej klasy.  Na przykład dla klasy trzeciej szkoły podstawowej są tam fragmenty „O psie, który jeździł koleją”  czy „Dzieci z Bullerbyn”.  Fragmenty zostały wybrane tak, by ułatwić dzieciom pracę na lekcji. Do tego są dodatkowe pytania ułatwiające zrozumienie tekstu i notki biograficzne autorów. Cudownie, prawda?  Po co 10-latek ma tracić cenny czas, który mógłby poświęcić na rozwijanie swojej postaci w jakiejś grze, na czytanie całych książek. Przecież w szkole wystarczy znać charakterystykę postaci i ze dwa kluczowe wydarzenia z fabuły. Że bez kontekstu trochę nudno i bez sensu? E tam, to tylko 10 stron, da się przeżyć! A gdyby takiemu 10-latkowi czytany fragment sprawił jakąś trudność, to żeby nie zawracać głowy zapracowanym rodzicom, na marginesie znajdzie pytania podpowiadające mu, na co szczególnie (na tych kilku stronach już wybranych z większej całości) musi się skupić. Właściwie trochę szkoda, że nie zostało to tylko wymienione w punktach, no ale niech będzie, że jakiś tam kontakt z literaturą jest. I jeszcze żeby taki wzorowy uczeń mógł błysnąć i dostać szósteczkę, ma też w tej samej książce notki biograficzne wszystkich potrzebnych autorów, żeby już też nie musiał tracić czasu na szukanie albo męczenie rodziców pytaniami typu: „A kto to był ten Astrid Lindgren?”.
All-in-one.
Szkoda tylko, że w ten sposób 10-latki uczą się tego, że książki traktuje się wyłącznie przedmiotowo, jako gotowiec do wykonania zadania. Uczą się, że jedynym słusznym podejściem jest postawa „A co ja z tego będę miał?” – jeżeli odpowiedź jest szybka i prosto podana, to świetnie, bo tak ma być. Natomiast jeżeli odpowiedzi trzeba samemu poszukać, szybko się zniechęcają i odchodzą do innych, mniej wymagających zajęć. Czytanie albo nieczytanie książek, to nie jest tylko kwestia wyboru hobby, to jest kwestia światopoglądu, otwartości i gotowości do poszukiwania. To determinuje, jakimi jesteśmy potem ludźmi i jak innym się z nami żyje.

Muszę chyba kończyć, bo nieuchronnie zmierzam w stronę patosu.  Po prostu czytajmy dzieciom,  nie zastępujmy książki brykiem ani ekranizacją; podsuwajmy im dobre lektury pozaszkolne, pomagajmy, gdy czegoś nie rozumieją. I oczywiście, sami świećmy przykładem :)