wtorek, 11 czerwca 2013

Gottland

Jak już wcześniej pisałam, zaczęłam nadrabiać zaległości w lekturze książek Mariusza Szczygła, którego bardzo cenię. „Gottland” właściwie zaczęłam szybciej, ale skończyłam później. Bez bicia przyznam, że podobała mi się mniej niż opisywany trzy wpisy temu zbiór reportaży „Niedziela, która zdarzyła się w środę”. Jednak ta moja opinia w żadnej mierze nie oznacza, że uważam tę książkę za gorszą. Po prostu tematyka reportaży (przemiany społeczne w Polsce lat 90.) była mi o wiele bliższa, a przecież nie od dziś wiadomo, że najbardziej lubimy to, co już znamy.

„Gottland” natomiast to pierwsza książka Mariusza Szczygła poświęcona Czechom. I choć Czechy najczęściej kojarzą się nam, Polakom, z dobrym humorem, spokojną radością życia i śmiesznym językiem, w tej książce niewiele znajdziemy do śmiechu. Właściwie sama poczułam się trochę zaskoczona. Reportaże zawarte w tym zbiorze dotyczą głównie przeszłości. Pamiętam, jak rodzice mi opowiadali, że gdy w czasach komuny jeździli do Czech, byli zaskoczeni, jak silny komunizm tam panuje. I właściwie o tym jest „Gottland” – o czasach komunizmu (ale także innej opresji, np. okupacji nazistowskiej) w Czechach i o tym, jak w tej rzeczywistości odnajdywali się Czesi (a właściwie wtedy Czechosłowacy). Znajdziemy tu i osoby, które doskonale potrafiły się przystosować i jeszcze z tego korzystać (pisarz-kameleon), jak i osoby, które postawione przed konfliktem moralnym wybierały uczciwość wobec siebie, narażając w ten sposób swoją karierę czy rodzinę (Marta Kubišova). Reportaże te przełamują więc stereotyp Czechów jako narodu oportunistycznego i pokazują, że nic nie jest czarno-białe. Niby truizm, ale zaskakująco łatwo przyjmujemy gotowe matryce, do których dopasowujemy rzeczywistość. Dlatego tak ważne jest, żeby powstawały takie książki i żeby je czytać – bo w ten sposób możemy lepiej poznać i zrozumieć świat i liczyć na to, że i nas ktoś kiedyś zrozumie.

Co jest najciekawsze w tej książce, to zupełna bezstronność autora. Mariusz Szczygieł pisze tak, że nikogo nie osądza, że zawsze pokazuje dwie strony medalu, że nie daje czytelnikowi gotowego rozwiązania. Dla mnie to jest po prostu genialne! W jednym wywiadzie (chyba w programie „Xięgarnia”) Mariusz Szczygieł opowiadał, że po opublikowaniu w Czechach reportażu o Tomaszu Bacie (założycielu firmy obuwniczej „Bata”), który to reportaż znajduje się w „Gottlandzie”, dostał bardzo wiele listów od oburzonych czytelników. Przy czym jedno oburzali się na to, że takiego potwora i wyzyskiwacza przedstawił w ludzkim świetle, a drudzy – że takiego dobrego człowieka pokazał jako potwora i wyzyskiwacza.

W tym kontekście wart przytoczenia wydaje mi się fragment z „Momentu niedźwiedzia”, który też niedawno czytałam: „Postulat >>opisywania rzeczywistości<< zawsze rozbraja mnie swoją naiwnością, pobrzmiewa w nim bowiem solipsystyczna postawa tego, kto go zgłasza. Jaką rzeczywistość? Którą? W gruncie rzeczy należałoby ten postulat czytać jako wezwanie do opisania rzeczywistości tego, kto ów postulat zgłasza. Ale to nie jest możliwe, nie da się przecież opisać czyjegoś świata. Wystarczy poczytać dzienniki ludzi żyjących w jednym miejscu i jednym czasie.” (Olga Tokarczuk, „Moment niedźwiedzia”, Warszawa 2012, s. 130)

Czy wobec tego Mariusz Szczygieł potrafił dokonać niemożliwego? Chyba tak!

Tytuł: Gottland
Autor: Mariusz Szczygieł
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 244



poniedziałek, 10 czerwca 2013

Moment niedźwiedzia

Olga Tokarczuk to jedna z moich ulubionych pisarek. Szczególnie cenię ją za piękny, poetycki wręcz, język, jakim się posługuje oraz za to, że często wykorzystuje go do opisania niezwykłego miejsca na ziemi, jakim jest Kotlina Kłodzka.  Nie przykładam natomiast większej wagi do poglądów i przekonań autorki. Tymczasem „Moment niedźwiedzia” właśnie łączy w sobie wszystkie te trzy elementy.

Jest to zbiór esejów (drukowanych wcześniej w różnych pismach lub wygłaszanych w formie przemówień z różnych okazji) podzielonych na trzy części. Część pierwsza zatytułowana „Heterotopie” to eseje ujawniające światopogląd autorki. Jeżeli trzeba by go gdzieś przyporządkować (choć na pewno sama autorka nie chciałaby być nigdzie szufladkowana), to można powiedzieć, że jest to światopogląd lewicujący. Nie bez powodu książka ta została wydana nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej. Tylko częściowo zgadzam się z niektórymi poglądami p. Tokarczuk, co jednak nie przeszkadzało mi cieszyć się lekturą esejów z tej pierwszej części, ponieważ zmuszają one czytelnika do pewnego wysiłku intelektualnego. Podsuwają nowatorskie, może czasem szokujące pomysły (heterotopia oznacza tu rodzaj alternatywnej rzeczywistości, w której wszystkie reguły [szczególnie społeczne] są inne niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni), każą zastanowić się nad innym punktem widzenia choćby był bardzo odmienny od naszego.

Druga część „Pliki podróżne” to kolekcja krótkich impresji i spostrzeżeń z różnych stron świata. Tutaj na pierwszy plan wysuwa się umiejętność wychwytywania takich skrawków rzeczywistości, które często przechodzą niezauważone, a z których jednak można wysnuć jakieś ważne przemyślenia. Bardzo podobała mi się ta część.

Trzecia część zbioru, zatytułowana „Pstrąg w migdałach”, to opowieści o ojczyźnie w szerokim tego słowa znaczeniu: jest tu mowa i o języku polskim, i o zbiorowości narodowej w obliczu tragedii, ale przede wszystkim o Małej Ojczyźnie autorki, którą jest Dolny Śląsk.  Tutaj muszę się przyznać, że duża część mojej sympatii do Olgi Tokarczuk i jej twórczości opiera się na zupełnie subiektywnej podstawie: otóż, sama pochodzę z Dolnego Śląska i uważam, że nikt tak jak Olga Tokarczuk nie potrafi oddać charakteru, niesamowitości i tajemniczości tego miejsca oraz pewnego niepokoju, który mi towarzyszy, kiedy o nim myślę. Najpełniej zostało to oddane w książce „Dom dzienny, dom nocny”, ale przebija również z tych końcowych tekstów „Momentu niedźwiedzia”. Nie mogę też pominąć języka, którym posługuje się autorka, a który zachwyca swoją poetyckością: „Odra miała starsza siostrę. Takie siostry biorą się ze zmiany nurtu rzeki, kiedy meander oddziela się od głównego koryta. Tak mi wyjaśnił ojciec. (…) Stara Odra nie przypominała już rzeki, zatrzymała się, zamyśliła. Porosły ją rośliny, a wieczorami parowała wyczerpana, unosząc w powietrze wszystkie swoje cierpko-wilgotne zapachy. Tak zrozumiałam wtedy starość – to ustanie w ruchu i spokojne niewyobrażalne bogactwo.” (s. 155)

Chciałabym napisać na koniec, że gorąco polecam każdemu, ale nie mogę tego zrobić. Rozumiem, że nie każdemu ta książka może przypaść do gustu, tym bardziej, że otwierająca ją część może zostać odebrana jako dość kontrowersyjna. Komu więc polecam „Moment niedźwiedzia”? Na pewno wszystkim, który bliski jest światopogląd prezentowany przez środowisko Krytyki Politycznej, oraz wszystkim miłośnikom twórczości Olgi Tokarczuk. Jednak nie jestem pewna, czy jest to dobra książka na pierwsze spotkanie z tą autorką.

Tytuł: Moment niedźwiedzia
Autor: Olga Tokarczuk
Wydawnictwo: Wydawnictwo Krytyki Politycznej
Rok wydania: 2012

Stron: 192

wtorek, 4 czerwca 2013

Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku

Dorota Masłowska – enfant terrible polskiej literatury. Jedni uwielbiają, drudzy kręcą nosem. Mój dotychczasowy kontakt z jej twórczością nie pozwolił mi na wyraźne ustosunkowanie się do jej twórczości (czytałam tylko „Wojnę polsko-ruską” wiele lat temu i zakończyłam ją z kompleksem, że chyba nie zrozumiałam). Teraz wpadła mi w ręce sztuka Masłowskiej, więc postanowiłam sprawdzić, czy po której stronie będę po tej lekturze: zwolenników czy przeciwników. I jak myślicie?

Otóż, zdecydowanie zwolenników! Znakomicie odnajduję się w stylu pisarstwa Masłowskiej i ta lektura była dla mnie pod każdym względem wyborną rozrywką. „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”  to krótki (niespełna stustronicowy) dramat, który można przeczytać właściwie od ręki. Najważniejszy w tym tekście (jak i w całej twórczości Doroty Masłowskiej) jest język, który stanowi niezwykle plastyczne tworzywo w rękach autorki. Dorota Masłowska ma chyba jakiś społeczny słuch absolutny, bo potrafi wychwycić, zapamiętać i oddać na papierze przeróżne zasłyszane wypowiedzi, nie tyle jeśli chodzi o ich treść, co o formę. Zabawa językiem i konwencją, którą stosuje Masłowska, to doskonała rozrywka dla każdego o dużej świadomości językowej.
„Spotkała mnie dziwna taka sytuacja, jadąc samochodem z Warszawy na Tczew” – jak ktoś czuje bluesa w tym zdaniu z pierwszej strony, to niech w ciemno sięga po całość!

Język jest tutaj zdecydowanie nieliteracki, co nie od razu oznacza, że jest wulgarny. Jest to przede wszystkim zapis języka mówionego, ze wszystkimi jego niedoskonałościami składniowymi. Duże wrażenie robi to, że Masłowska też potrafi bezbłędnie scharakteryzować człowieka tylko za pomocą języka, jakim się wypowiada! Słownictwo, składnia, maniera i błędy językowe – wszystko to w różnych proporcjach daje lepszy obraz bohaterów niż wielostronicowe charakterystyki:
 „Panie Wieśku, witam, właśnie jest taka sprawa, żebym ja wykonał jeden telefon i tu panie są za, tylko mówią, żebym jeszcze dla upewnienia się zapytał pana…” (s.54)

„-Pan to kupił czy sam zrobił?
KIEROWCA: Jak: zrobił?! Jak: sam zrobił?! Z dywanu wycięłem?! Dziewczyno, to się kupuje normalnie, tu idziesz na stację i tego jest na pęczki!!!” (s. 12)

Właściwie cytatami można by sypać jak z rękawa. Można powiedzieć, że mamy tu dosłownie przerost formy nad treścią, ale w zupełnie pozytywnym znaczeniu: forma jest tu zdecydowanie najważniejsza! 

Jeśli zaś chodzi o treść, dobrze dopasowuje się do tego schematu: mamy absurd, groteskę i purnonsens. W wyniku ostrej imprezy (organizowanej pod hasłem „brud, smród i choroby”) dwoje bohaterów znajduje się gdzieś w Polsce w niezamierzonej podróży udając Rumunów mówiących po polsku.
Przy tej okazji Autorka  wytyka polskie stereotypy dotyczące Rumunii i innych krajów postkomunistycznych: w przekonaniu przeciętnego Polaka (tu w postaci Kierowcy) Rumunia to synonim strasznej biedy, brudu i fanatycznego zapatrzenia w Zachód, który przeciętny Polak w sowim przekonaniu reprezentuje: „Od moich krewnych z Rumunii, listy pisane przez nich na korze z drzew, moczem i kałem. I barwnikiem do pisanek. Mali kuzyni błagają w nich, żeby im przysłać jakiś papierek. Laszlo chce po Snickersie, a Ruchla po Marsie, a Rakocze po Twixie, zaś Cincinatti marzy o takiej tacce tekturowej po frytkach, wiesz jakiej.” (s. 18)
Na celowniku znajduje się też „warszawka” – młodzi, bogaci ludzie, którzy żyją w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości, nie widzący nic poza czubkiem własnego nosa, dla których „brud, smród i choroby” to nie realne problemy ludzi, ale temat prywatki. Jak widać, oprócz bogatej formy, jest też wielowarstwowa treść.

Nie chcę przegadać tej recenzji, więc powtórzę tylko, że jak dla mnie – super! Ale zdaję sobie sprawę, że jednak jest to twórczość, która nie każdemu przypadnie do gustu.

A teraz szukam jakiejś promocji na „Kochanie, zabiłam nasze koty” J

Tytuł: Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku
Autor: Dorota Masłowska
Wydawnictwo: Lampa i Iskra Boża
Rok wydania: 2006
Stron: 96






sobota, 1 czerwca 2013

Niedziela, która zdarzyła się w środę

Tak się niecodziennie zdarzyło, że jednocześnie czytałam dwie książki tego samego autora. Na czytniku mam zaczęty „Gottland”, a ostatnio z biblioteki przyniosłam zbiór „Niedziela, która zdarzyła się w środę”. I w ten sposób ruszyłam z kopyta z nadrabianiem zaległości w lekturze reportaży Mariusza Szczygła.

„Niedziela, która zdarzyła się w środę” to zbiór reportaży z pierwszej połowy lat 90, które dokumentują jak Polacy odnajdywali się w nowej rzeczywistości. Niektóre reportaże (dwa) czytałam już wcześniej w antologii polskiego reportażu „20 lat wolnej Polski” zredagowanym zresztą też przez Mariusza Szczygła.

Cóż mogę powiedzieć, „Niedziela, która zdarzyła się w środę” mnie zachwyciła.  Dla mnie lata 90. to właściwie czas dzieciństwa, a więc zupełnie czysta kartka, jeśli chodzi o kwestie społeczno-obyczajowe związane z transformacją ustrojową. Na przykład owszem, pamiętam, że w niedzielę rano na Polsacie leciał blok disco polo, ale ponieważ tego nie oglądałam, nigdy nie odczuwałam tego, że disco polo to jest jakiś główny nurt słuchany przez miliony Polaków (reportaż „Usta są zawsze gorące”). Tymczasem okazuje się, że ta muzyka i jej teksty (sic!) lepiej trafiają do wielu młodych ludzi niż poeci „co o nich uczą w szkole”*. Bo w niej są takie „prawdziwe słowa (…) Słyszę i jakbym wszystkich znajomych z naszej wioski widziała.” Poza tym tak przyjemnie posłuchać w niedzielę rano takiej ładnej muzyki, która „nikogo (…) nie wku*wia”, a nie „zespołu Hey i ich pogiętej muzyki”.  Patrząc z dzisiejszej perspektywy, chyba niewiele się zmieniło (no poza tym, że Polsat chyba już nie puszcza disco polo w niedzielę rano), bo co jakiś czas w prasie pojawiają się artykuły o sile i fenomenie disco polo.

Wzruszył mnie tytułowy reportaż „Niedziela, która zdarzyła się w środę”. Państwo Maciągowie z trudem wiążący koniec z końcem postanawiają przeznaczyć odprawę pani Maciąg (zwolnioną z dużego wrocławskiego zakładu w wyniku restrukturyzacji) na cztery cele obowiązkowe (zaległy czynsz i odzież zimową), ale i na trzy cele przyjemnościowe, które obejmują trzy niedzielne wizyty m.in. w McDonaldzie i prawdziwej pizzerii. „Chodziło też o dzieci (…). Synowi trzeba czasem czymś zaimponować. Pokazać, że nie jest się ostatnim patałachem.” Zaskakujący i bardzo ludzki sposób ukazania, czym dla szeregowego pracownika były, masowe przecież wówczas, prywatyzacje i restrukturyzacje zakładów pracy.

Bardzo interesujący był „Mord polski” – reportaż opowiadający o tym, jak zmienił się sposób zabijania w wolnej Polsce i o czym to świadczy. Okazuje się, że w peerelu morderstwa były „przaśne (…). Żadnej finezji”. W III RP popełniane morderstwa są jednak nie tylko bardziej wyrafinowane, ale też bardziej okrutne.  Bardzo ciekawe spostrzeżenia.

I na koniec chciałam jeszcze wspomnieć o reportażu „Pokaż język” dokumentującym przemiany w polszczyźnie, bo jest to tekst wyjątkowy. Lubię czytać o języku i o tym, jak się zmienia, ale to chyba był pierwszy tekst, który oprócz przedstawienia zdań i utyskiwania językoznawców, zwrócił też uwagę na to, o czym te zmiany świadczą; co o nas jak ludziach mówi język, jakim się posługujemy. Wnioski ciekawe, choć raczej pesymistyczne.

Każdy reportaż jest świetny, każdy skłania do refleksji. Nie wiem, jak pan Szczygieł to robi, ale choć pisze w sposób poruszający i wzbudzający emocje, to udaje mu się zachować nienaganną bezstronność tak, że właściwie nie da się jednoznacznie stwierdzić, po czyjej stronie się opowiada. Uważam, że dla reportażysty jest to po prostu niezwykły talent.

A sama książka to doskonały podręcznik historii społecznej Polski po transformacji. Tak trafne spostrzeżenia, tak dobrani bohaterowie i tematy, tak sprawny warsztat, że czytając książkę z wielką przyjemnością, mimochodem chłoniemy wiedzę, jaka za tym idzie.

Nie tylko polecam, wręcz namawiam!

*Wszystkie cytaty z książki

Tytuł: Niedziela, która zdarzyła się w środę
Autor: Mariusz Szczygieł
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
Stron: 256