piątek, 5 lipca 2013

Zarys dziejów traktora po ukraińsku

Ten tytuł obił mi się o uszy parę lat temu i to w pozytywnym kontekście. Zresztą sam tytuł jest bardzo intrygujący, a jak się doda do tego nominacje do Bookera i Orange Prize, robi się jeszcze ciekawiej. I zachęta na okładce: „Najlepsza powieść ostatnich lat (…) Śmiech przeplata się z płaczem, momenty humorystyczne z dramatycznymi”. I jeszcze sama fabuła, która z grubsza przedstawia się następująco: dwie skłócone ze sobą siostry odkrywają, że ich owdowiały przed dwoma laty ojciec, zadomowiony w Anglii imigrant z Ukrainy, postanawia się ożenić. Jego wybranka Walentina jest Ukrainką, ma syna i wygląda jak niebo uboższa wersja Pameli Anderson. Dla sióstr oczywiste jest, że dla Walentiny motywem tego małżeństwa bynajmniej nie jest miłość, dlatego zwierają szyki przeciwko wspólnemu wrogowi. Naprawdę wszystko zapowiada świetną lekturę, a jednak okazało się rozczarowaniem. Dlaczego?

Pierwsza rzecz to bohaterowie. Wszyscy antypatyczni, egotyczni i uparci. Zdarzają się książki, w których główny bohater jest anty-bohaterem a mimo to daje się lubić, ale niestety nie w tym przypadku. Nie ma więc żadnej postaci, z którą czytelnik mógłby się utożsamić, albo której by „kibicował”. Do tego portrety tych postaci są bardzo płaskie, nie ma w nich żadnej głębi psychologicznej, żadnego charakteru – wszyscy są tak stereotypowi jak powinni być.

Druga rzecz to kompozycja książki. Pewnie każdy się zastanawia, o co chodzi z tym traktorem. Jeśli myślicie, że po przeczytaniu książki, umiem udzielić odpowiedzi, to się niestety mylicie. Oczywiście wiem, że ojciec skłóconych sióstr pisał książkę o historii traktorów, której fragmenty są wplecione w książkę, ale zupełnie nie rozumiem, po co. Styl i język też nie powalają, choć tutaj trudno jednoznacznie ocenić, czy to wynika z oryginału czy z tłumaczenia.

Trzecia rzecz to brak tła obyczajowego. Wydawałoby się, że taki temat stanowi świetną okazję do przedstawienia społeczności ukraińskich imigrantów, ich adaptacji w nowym otoczeniu. Tutaj nawet jeśli takie informacje się pojawiają to tylko w ścisłym związku z daną osobą (np. jej poglądy albo wygląd, które są odzwierciedleniem danych wartości i postaw). Szkoda, że ten wątek nie został potraktowany szerzej. W sumie tak sobie myślę, że chyba lepiej by się ta historia sprawdziła w formie sztuki niż w formie powieści.

Czwarta rzecz to zawiedzione oczekiwania. Co prawda rzadko polegam na samych opisach z okładki, ale jednak na ich podstawie wyrabiam sobie jakieś oczekiwania w stosunku do lektury. Na skrzydełku przeczytałam m.in. że książka dostała nagrodę za najlepszy utwór komediowy. I tego też za nic nie rozumiem. Tak jak „Dzień świra” ani „Wesele” Smarzowskiego nie są dla mnie komediami, tak nie jest nią ta książka. Jest to tylko mocno przerysowany dramat dysfunkcyjnej rodziny, który, pomijając wszystko inne, budzi bardziej smutek niż śmiech.

Co do samej historii, mam mieszane odczucia. Z jednej strony byłam ciekawa, jak to wszystko się skończy, więc jednak doczytałam ją do końca, chociaż miałam kilka razy ochotę odłożyć, z drugiej strony jest to historia o niczym. Nie chodzi o to, że oczekuję morału w stylu Ezopa, ale sądzę, że książka powinna coś przekazać, coś nam uświadomić. Może dla czytelnika angielskiego tę funkcję spełniają retrospekcje przybliżające historię rodziny z czasów sprzed imigracji, a tym samym przybliżające trochę historię Ukrainy. W moim odczuciu są to jednak zbyt wyrywkowe informacje i za bardzo posiekane w całym tekście, żeby ułożyć z nich spójną i wciągającą historię.

Mówiąc w skrócie, uważam, że trochę szkoda czasu na tę książkę.

Tytuł: Zarys dziejów traktora po ukraińsku
Autor: Marina Lewycka
Przekład: Anna Jęczmyk
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2006
Liczba stron: 336



czwartek, 4 lipca 2013

Szpital Babylon

Jakoś tak wyszło, że ostatnio czytałam same poważne, nagradzane książki. Skoro więc przyszły wakacje, pomyślałam, że przeczytałabym coś lekkiego, tak dla odmóżdżenia. Wybór padł na serię „Babylon”. Właściwie miałam zamiar przeczytać „Air Babylon”, ale ponieważ w bibliotece było, co było, przeczytałam „Szpital Babylon”.

Cała seria „Babylon” to książki przedstawiające 24 godziny z życia jakiegoś szczególnego miejsca, powstałe w wyniku wielu rozmów z pracownikami tych miejsc (w tym przypadku oddziału ratunkowego szpitala), z których autorka stworzyła jednego fikcyjnego bohatera i jedno fikcyjne miejsce. „Szpital Babylon” to książka, w której kartki niemal same się przewracają. Naprawdę trudno się od niej oderwać, ale nie ma się co dziwić: po pierwsze chyba wszyscy mamy w sobie niespełnionego lekarza, który spełnia się oglądając „Ostry dyżur” albo chociaż „Na dobre i na złe”, a po drugie człowiek to istota ciekawska, która chętnie podejrzy, jak to wszystko wygląda „od kuchni”.  Wszystko to w dużym stężeniu mamy w tej książce: a więc przede wszystkim są pacjenci i ich niezwykłe przypadłości – od wzbudzających śmiech „wypadków” podczas zabaw erotycznych po naprawdę dramatyczne i krwawe sytuacje. Dalej nasze „oko podglądacza” kieruje się na samych lekarzy. Oni też stanowią ciekawy przypadek: kaca leczą w pracy kroplówkami, sypiają z pielęgniarkami, obgadują pacjentów, ale gdy trzeba desperacko ratują życie innym. Ciekawy aspekt związany jest z samą służbą zdrowia: choć książka jest angielska, można odnieść wrażenie, że równie dobrze ten SOR mógłby znajdować się w Polsce. Ciągłe narzekania lekarzy na chory system, który wszystko przelicza na sztuki i pieniądze, i w którym chodzi tylko o zwiększenie zyskowności, niedofinansowane oddziały, długie oczekiwanie w kolejce – wszystko jak u nas.

Polecam tę książkę jako totalnie niewymagającą, a jednak ciekawą i bardzo wciągającą lekturę na ciepłe dni!

To powiedziawszy muszę dołożyć łyżkę dziegciu wydawnictwu Pascal. Jakość przekładu jest niestety bardzo kiepska. Ja naprawdę nie siedzę nad książką z lupą poszukując błędów, ale po prostu pewne rzeczy same rzucają się w oczy. Przykłady? Bardzo proszę: znieczulenie lokalne (zamiast: miejscowe), turyzm zdrowotny (zamiast: turystyka), czas śmierci (zamiast: godzina zgonu). Do tego literówki, błędy ortograficzne, a czasami nawet źle odmienione wyrazy. Gdzie korekta? Gdzie redakcja? Naprawdę wstyd dla wydawnictwa.

Tytuł: Szpital Babylon
Autor: Imogen Edwards-Jones
Tłumacz: Zuzanna Szwed
Wydawnictwo: Pascal
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 448




wtorek, 2 lipca 2013

Morfina

Natknęłam się niedawno na brytyjską listę polskich książek, które należy przeczytać. „Morfiny” na niej co prawda nie było, ale były takie tytuły jak „Dom dzienny, dom nocny”, „Lubiewo” czy „Biała gorączka” (cała lista tutaj) co potwierdza, że najlepiej wychodzi nam pisanie reportaży i literatury nieoczywistej, wymagającej i, co może zaskakiwać na takiej zagranicznej liście, dość mocno osadzonych w polskich realiach. Te wszystkie cechy znajdziemy też właśnie w powieści Szczepana Twardocha „Morfina” (nagrodzonej Paszportem Polityki i nominowanej w tym roku do Nike).

Gdyby chcieć jednym słowem określić, o czym jest ta książka, to słowem tym byłaby „tożsamość”. Główny bohater, Konstanty Willeman to z urodzenia Niemiec, z wychowania Polak, a z przekonania bon-vivant, dziwkarz i narkoman. O ile w obecnych czasach taka mieszanka to nic nadzwyczajnego, o tyle we wrześniu 1939 roku stawała się cokolwiek problematyczna. Kiedy poznajemy Konstantego ma trzydzieści lat, żonę Polkę (z porządnej poznańskiej rodziny o endeckich tradycjach) i synka. Rodzina jednak nie jest dla niego priorytetem, chyba raczej bardziej „przepustką” do normalnego życia po bożemu, takiego żeby nikt nie niczego mógł mu zarzucić. Pomimo okupacji Konstantego najbardziej zajmuje szukanie możliwości zdobycia buteleczki morfiny i zażycia jej u swojej ulubionej prostytutki Salome. Choć jest oficerem wojska polskiego i nawet brał udział w kampanii wrześniowej, polityka i wojna nie są sprawami, którego by go bezpośrednio dotyczyły lub interesowały. Do czasu aż pozna Stefana Witkowskiego – organizatora siatki konspiracyjnej. Witkowski składa Konstantemu ofertę nie do odrzucenia, która oprócz wszelkich niebezpieczeństw związanych z konspiracją, będzie wymagała od niego czegoś znacznie trudniejszego: określenia swojej tożsamości w stosunku do Polski, Rzeszy, rodziny, przyjaciół. 

Choć brzmi to wszystko bardzo poważnie, książka nie jest podniosła i patetyczna. Wręcz przeciwnie – jest szalona, wręcz groteskowa chwilami. Z jednej strony akcja biegnie do przodu, chcę się dowiedzieć, co będzie dalej, co zrobi Konstanty; ale autor mi tego wcale nie ułatwia, wprowadzając niezliczone dygresje, przypominające nawet strumień świadomości. Czytelnik musi więc powstrzymać chęć przeskoczenia tych dygresji w poszukiwaniu rozwoju akcji, bo niezaprzeczalnym walorem książki jest bujny język autora. Bardzo plastyczny i jednocześnie zupełnie bezstronny w takim sensie, że z jednakową dbałością o szczegół (nie unikając elementów wulgarnych) opisuje miasto czy piękne ciało kobiety, jak i brutalne zabójstwo czy pornograficzne wręcz rysunki. Język służy również do tworzenia w książce tego samego efektu, który widzimy na okładce – powielania: słów, fraz, znaczeń. To powoduje, że czytając sami czujemy się trochę jak w transie, jakbyśmy sami siedzieli w odurzonej narkotykiem głowie Konstantego, podążając za jego rozbieganymi myślami.

O różnych aspektach tej książki (o życiu we wczesnowojennej Warszawie, o zdominowaniu Kostka przez kobiety, o meandrach jego tożsamości, o postawach wobec wojny i okupacji) można toczyć szerokie dyskusje, ale wymagałoby to ujawnienia całej treści. Na tym więc zakończę.
A książkę bardzo polecam, choć może nie jest to lekka i łatwa lektura na wakacje (ale czyta się zaskakująco szybko).

Tytuł: Morfina
Autor: Szczepan Twardoch
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 583