sobota, 24 sierpnia 2013

Żona astronoma

Ból zaspokojony. Bardzo chciałam przeczytać tę książkę, odkąd zobaczyłam tę piękną okładkę w zapowiedziach i nawet niezbyt przychylne recenzje mnie od tego nie odwiodły (choć ostudziły zapał na tyle, że książkę wypożyczyłam, a nie kupiłam).

Książka opowiada o życiu Elżbiety Katarzyny Heweliusz, żony znanego XVII-wiecznego astronoma Jana Heweliusza. Jak się dowiadujemy, Elżbieta wykazywała niezwykły jak na kobietę tamtych czasów pęd do wiedzy, i czynnie uczestniczyła w pracach w mężowskim obserwatorium, biorąc udział w dyskusjach, a po śmierci Jana nadzorowała wydanie jego ostatniego dzieła. Temat książki jest więc bardzo ciekawy, a jeśli dodać do tego tło, jakim jest XVII-wieczny Gdańsk, mogłoby być naprawdę bardzo ciekawie. Ale nie jest. Bo niestety nie jest to książka historyczna, ani nawet zbeletryzowana biografia – to romans w historycznej szacie. Blisko połowę książki zajmuje historia Elżbiety sprzed małżeństwa z Heweliuszem. Elżbieta, która na początku historii jest szesnastoletnią dziewczyną, poznaje przypadkiem syna gdańskiego notabla, w którym od pierwszego wejrzenia zakochuje się z wzajemnością. Jednak plany młodych spełzają na niczym, a ojciec Elżbiety, w celu ratowania jej honoru (nadwerężonego plotkami), postanawia wydać ją za mąż za kilkadziesiąt lat od niej starszego Jana Heweliusza. Jak można przypuszczać Elżbieta nie jest tym rozwiązaniem zachwycona, ale oczywiście godzi się z ojcowską wolą. Zaczyna się więc druga część historii, a więc małżeńskie życie Heweliuszów, którzy czas spędzają pracując w obserwatorium, budując rodzinę i przyjmując u siebie znamienitych gości.

Trudno czyta się książki, w których czytelnik nie ma się z kim utożsamić. A tak właśnie było w tym przypadku. Elżbieta jest postacią nie budzącą sympatii, irytującą i egoistyczną – może tak właśnie miało być, bo służba w domu Heweliusza też ją jako taką postrzegała. Nawet jeśli taka była naprawdę, to postaci literackiej przydałoby się dodać jakieś cechy, które zbliżałyby ją do czytelnika. Mnie, jako czytelnikowi, Elżbieta stała się bliższa tylko na chwilę, kiedy urodziła dziecko. Poza tym najbardziej wyraźną jej cechą było ukierunkowanie na zaspokojenie swoich ambicji, o innych jej uczuciach czy motywacjach wiadomo niewiele. Nawet gdy dopuściła się zdrady małżeńskiej, nie wiemy, jak to na nią wpłynęło, czy miała jakieś wyrzuty sumienia – ot, tak się jej zdarzyło po drodze. Bardzo mi brakowało głębszych przeżyć i po prostu bardziej pełnowymiarowych postaci.

Nie podobał mi się rytm powieści – czasem akcja snuła się wolno, pełna dodatkowych dygresji i przydługich opisów lub dialogów, za chwilę nagle przeskakiwała kilka lat do przodu. Trochę się przez to gubiłam.

Dziwił mnie też trochę język książki, niby stylizowany na staropolską mowę, ale właściwie nie wiadomo, do kogo kierowaną. Narratorką jest sama Elżbieta, więc przemawia w czasach, w których sama jeszcze żyła, tymczasem podsumowuje niektóre zdarzenia słowami w rodzaju „Tak, tak my, kobiety miałyśmy w tych czasach ciężko” [przytaczam z pamięci] – jakby z punktu widzenia osoby, która już wie, że potem było lepiej. I samo to „Tak, tak…” pojawiające się niemal na każdej stronie książki szybko staje się niebywale irytujące.

Największym plusem książki jest tło, czyli XVII-wieczny Gdańsk. Choć nie są to tak przemawiające do wyobraźni opisy jak np. u Hilary Mantell, to jednak można dać się ponieść wyobraźni i „spędzić” trochę czasu w pełnym starannie zdobionych przyrządów obserwatorium, na zatłoczonym gdańskim targu czy w bogatych wnętrzach mieszczańskich kamienic.

Jeśli ktoś szuka po prostu czytadła o zabarwieniu historycznym, to może spróbować. Ale na własną odpowiedzialność.

Tytuł: Żona astronoma. Historia Elżbiety Katarzyny Heweliusz
Autor: Kornelia Stepan
Wydawnictwo: Bukowy Las
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 448


czwartek, 22 sierpnia 2013

Polska mistrzem Polski

„Z mądrym człowiekiem to i pogadać ciekawie” napisał Dostojewski i miał z pewnością rację. Równie ciekawie poczytać, co mądry człowiek ma do powiedzenia, dlatego lektura zbioru felietonów Krzysztofa Vargi sprawiła mi sporą przyjemność. Była to też w dużej mierze przyjemność nieco narcystyczna, bo na okładce napisano „(…) koniec ludzkości, która umie czytać, słuchać  i oglądać ze zrozumieniem. Dla tych, którzy jeszcze czytają, słuchają i oglądają, piszę swoje felietony”.  Od razu człowiek się czuje bardziej doceniony i ochoczo przystępuje do czytania, chcąc w jakiś sposób udowodnić, że istotnie czyta ze zrozumieniem i warto dla niego pisać. 

Początkowo obawiałam się, że będą to felietony zaangażowane politycznie – chyba tytuł, styl okładki i kolory pozwalają odnieść takie wrażenie. Na szczęście okazało się, że są to felietony zaangażowane przede wszystkim kulturalnie (choć kilka niestety politycznie też).  Krzysztof Varga opisuje to, co mu się w kulturze podoba, nie podoba, co budzi jego zainteresowanie lub zdumienie. Pisze głównie o książkach, muzyce, filmie. Niektóre poglądy są powszechne i wspólne wielu osobom (np. o niskiej jakości polskiego kina rozrywkowego i historycznego), inne zaskakują mniej oczywistym charakterem (np. o „Portecie Doriana Graya” Varga pisze: „(…) po prawdzie to wnerwiający literacki rupieć, egzaltowany i nudnawy” [s. 141] i muszę się przyznać, że się z nim w tym zgadzam).
Z tych felietonów można sobie wynotować ciekawą listę książek wartych przeczytania, a także kilka płyt wartych przesłuchania czy filmów do obejrzenia.  

Nie podobało mi się tylko zamieszczenie felietonów o wyraźnym zaangażowaniu politycznym. Oczywiście z wielu tekstów o tematyce ogólnej (nie tylko Krzysztofa Vargi, ale i innych felietonistów) można bez problemu wyczuć, jaką opcję polityczną prezentuje autor, ale chodzi mi o teksty, w których padają już nazwiska polityków i nazwy partii. Moim skromnym zdaniem, poziom „debaty” politycznej w Polsce jest na tak niskim poziomie, że każdy z góry wie, co powie drugi, a drugi z góry wie, jak pierwszy go skomentuje i tak to się kręci. Nikt nic nowego nie wymyśli, więc już naprawdę szkoda mi czasu na czytanie tego rodzaju tekstów. Nie krytykuję tutaj samego autora, bo felieton w gazecie ma swoje prawa (w tym prowadzenie polemik), ale uważam, że ciekawiej byłoby, gdyby w tym akurat zbiorze były teksty zaangażowane tylko kulturalnie.

Tak czy inaczej, lektura bardzo ciekawa i pouczająca. I piszę to szczerze, a nie dlatego, żeby nie wypaść teraz na osobę, która nie umie czytać ze zrozumieniem :D

Tytuł: Polska mistrzem Polski
Autor: Krzysztof Varga
Wydawnictwo: Agora
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 344

wtorek, 20 sierpnia 2013

All-in-one, czyli czytajmy dzieciom

Staram się raczej pisać o samych książkach niż o tematach okołoksiążkowych, ale ostatnio w księgarni zauważyłam coś, co nie daje mi spokoju. W dziale dla dzieci i młodzieży stały sobie tego rodzaju książki:

Jak wynika z opisu na okładce, są to wypisy z lektur dla danej klasy.  Na przykład dla klasy trzeciej szkoły podstawowej są tam fragmenty „O psie, który jeździł koleją”  czy „Dzieci z Bullerbyn”.  Fragmenty zostały wybrane tak, by ułatwić dzieciom pracę na lekcji. Do tego są dodatkowe pytania ułatwiające zrozumienie tekstu i notki biograficzne autorów. Cudownie, prawda?  Po co 10-latek ma tracić cenny czas, który mógłby poświęcić na rozwijanie swojej postaci w jakiejś grze, na czytanie całych książek. Przecież w szkole wystarczy znać charakterystykę postaci i ze dwa kluczowe wydarzenia z fabuły. Że bez kontekstu trochę nudno i bez sensu? E tam, to tylko 10 stron, da się przeżyć! A gdyby takiemu 10-latkowi czytany fragment sprawił jakąś trudność, to żeby nie zawracać głowy zapracowanym rodzicom, na marginesie znajdzie pytania podpowiadające mu, na co szczególnie (na tych kilku stronach już wybranych z większej całości) musi się skupić. Właściwie trochę szkoda, że nie zostało to tylko wymienione w punktach, no ale niech będzie, że jakiś tam kontakt z literaturą jest. I jeszcze żeby taki wzorowy uczeń mógł błysnąć i dostać szósteczkę, ma też w tej samej książce notki biograficzne wszystkich potrzebnych autorów, żeby już też nie musiał tracić czasu na szukanie albo męczenie rodziców pytaniami typu: „A kto to był ten Astrid Lindgren?”.
All-in-one.
Szkoda tylko, że w ten sposób 10-latki uczą się tego, że książki traktuje się wyłącznie przedmiotowo, jako gotowiec do wykonania zadania. Uczą się, że jedynym słusznym podejściem jest postawa „A co ja z tego będę miał?” – jeżeli odpowiedź jest szybka i prosto podana, to świetnie, bo tak ma być. Natomiast jeżeli odpowiedzi trzeba samemu poszukać, szybko się zniechęcają i odchodzą do innych, mniej wymagających zajęć. Czytanie albo nieczytanie książek, to nie jest tylko kwestia wyboru hobby, to jest kwestia światopoglądu, otwartości i gotowości do poszukiwania. To determinuje, jakimi jesteśmy potem ludźmi i jak innym się z nami żyje.

Muszę chyba kończyć, bo nieuchronnie zmierzam w stronę patosu.  Po prostu czytajmy dzieciom,  nie zastępujmy książki brykiem ani ekranizacją; podsuwajmy im dobre lektury pozaszkolne, pomagajmy, gdy czegoś nie rozumieją. I oczywiście, sami świećmy przykładem :) 

sobota, 17 sierpnia 2013

Szopka

Długo nie mogłam się zebrać, żeby napisać tę recenzję, ale bardzo chciałam napisać o tej książce, bo po prostu uważam, że jest godna polecenia.
„Szopka” to debiutancka powieść Zośki Papużanki; debiut na tyle udany, że nominowany w tym roku do nagrody Nike (pozostałe nominowane pozycje tutaj).

–  O czym jest ta książka? –  ktoś mnie spytał. – O dysfunkcyjnej rodzinie – odpowiedziałam, choć nie jest to do końca trafna odpowiedź. Bo jest to książka o zwykłej rodzinie, o przeciętnej polskiej rodzinie, o współczesnej dysfunkcyjnej rodzinie, o rodzinie fasadowej, o rodzinnej szopce po prostu.

Początek tej rodzinie dało małżeństwo jej i jego (trochę czasu od lektury minęło, więc mogę się mylić, ale chyba nie padają imiona tych postaci). Ona: „wdowa z dzieckiem. Wredna. Wiecznie niezadowolona”. On: „(…) z Pomorza przyjechał (…), dobry chłopak, ale sam na świecie jak palec.”. Ich małżeństwo: „Ani się lubili, ani do siebie pasowali”. Małżeństwo ma dwoje dzieci, Maciusia z pierwszego małżeństwa żony oraz Wandzię. Maciuś szybko uczy się manipulować ludźmi, a w szczególności Wandzią. A Wandzia szybko uczy się, żeby możliwie najczęściej schodzić Maciusiowi z drogi. Maciuś i Wandzia dorastają, zakładają swoje rodziny, w których w taki czy inny sposób odbija się „tradycja rodzinna” wyniesiona z domu.

Dlaczego w pierwszym odruchu powiedziałam, że jest to opowieść o dysfunkcyjnej rodzinie? Przecież nie ma w niej alkoholu ani przemocy (ku rozżaleniu Żony, która nie ma się czym „pochwalić” przed młodszą siostrą: „Nie bije. Fałszywy, bo fałszywy, ale nie bije, a drugie miejsce boli jak diabli. (…) Młodsza, a ma gorzej, czyli lepiej, bo przecież to o to chodzi, żeby mieć gorzej” (s. 52).  Uznałam tę rodzinę za dysfunkcyjną, bo nie ma w niej ani grama miłości. Dwie osoby, którym mogłoby zależeć na tym uczuciu (Mąż i Wandzia) zostały tak zdominowane, że właściwie muszą się pogodzić z życiem w wiecznej kłótni i zastraszeniu. Jednak iskierka miłości rodzinnej nie gaśnie i rozpali się nieco mocniej w kolejnym pokoleniu.

Choć tematyka nieco przygnębiająca i zmuszająca do refleksji nad niewygodnymi tematami, od książki trudno się oderwać, a jej lektura to wielka przyjemność. A to dzięki społecznej spostrzegawczości autorki i umiejętności celnego a jednocześnie prawie poetyckiego oddania swych spostrzeżeń na piśmie. Chociaż czasami miałam wrażenie, że niektóre figury stylistyczne są przekombinowane, metafory zbyt zagmatwane, to jednak w ogólnym odbiorze język książki bardzo mi przypadł do gustu. Nie mogę się powstrzymać, żeby nie przytoczyć dłuższego, ale wyśmienitego fragmentu o niedzielnych obiadach u teściowej: „Wchodzą. W kościele, jak zwykle, dymy kadzideł z kuchni, teść wciśnięty w fotel papierosem nerwy ogrzewa, rękę podaje, witaj, bracie w nieszczęściu. Witaj, twoje nieszczęście gorsze, bo dla mnie ono zaraz się skończy, ono mi tylko na dwie godziny zorganizowane, do domu pojadę i sznycle skonsumuję, a tobie w wiecznym nabożeństwie tkwić, in saecula seculorum gorzkie żale z kazaniem pasyjnym. Już se siądźcie, rozkazuje kapłanka, siadają więc Wandzia z małżonkiem, kapłanka znika w prezbiterium i za chwilę wraca, w rękach miska, w misce mięso – mięsoprezentacja, poznajcie się: święte sznycle – zięć masochista, no zobacz zięciu, jakie ci piękne mięso kupiłam, przemawia i prezentuje, maca świńską dupę i pod nos mu podtyka. Potwierdza zięć, że piękniejszej świńskiej dupy jak żyje nie widział. Hosanna. Przekazanie mięsa. Bóg zapłać. Bóg zapłać.” (s. 136)

Z takich właśnie drobiazgów, potraktowanych szkłem powiększającym, wyłania się codzienność tej rodziny, w której niby przecież nic strasznego nie dzieje się, a jednak straszno w niej żyć.
Bardzo polecam!

Tytuł: Szopka
Autor: Zośka Papużanka
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 208



sobota, 10 sierpnia 2013

Włoskie szpilki

Taka niepozorna książeczka (niespełna 150 stron), a tyle treści, znaczenia i emocji, że ma się wrażenie, jakby się skończyło czytać jakieś wielotomowe dzieło. Dla mnie to pierwsze spotkanie z twórczością Magdaleny Tulli, ale można powiedzieć, że zaczynam od dobrej strony, bo „Włoskie szpilki” to książka właściwie autobiograficzna, która podobno daje klucz do odczytania także wcześniejszych książek autorki. No to już na starcie dysponuję kluczem J

Książka składa się z siedmiu opowiadań, ściśle ze sobą połączonych, choć ułożonych niechronologicznie. Wszystkie łączy postać narratorki (zwanej gdzieniegdzie Małgorzatą albo Karoliną, ale chyba właściwie Magdaleny), która opowiada o swoim życiu w czasach PRL. I tak dowiadujemy się, że nigdy nie doświadczyła matczynej miłości, bo matka, która w wojnie straciła najbliższych i wyszła z niej poraniona i zmieniona, nie potrafiła i nie chciała dać miłości dziecku, które właściwie miało służyć tylko temu, żeby się nie wyróżniać wśród innych. Jednak nawet z dzieckiem się wyróżniali – ojciec narratorki był bowiem Włochem i jako obcokrajowiec miał paszport (mówimy o głębokim PRL-u), mógł jeździć za granicę i zabierać tam na wakacje swoje dziecko. To wystarczało, żeby dokoła tej rodziny powstała pewna bariera niepewności i na wszelki wypadek – pogardy (zresztą włoski typ urody można łatwo pomylić z żydowskim).

Z opowiadań wyraźnie wybijają się portrety matki i narratorki. Matka jest osobą bardzo tajemniczą i emocjonalnie niedostępną. Skrywa sekret i najbardziej w życiu zależy jej na tym, żeby nie zwracać na siebie uwagi. „Była piękną kobietą o smutnym spojrzeniu skrywającym jakąś tajemnicę. Wielu miało nadzieję tę tajemnicę rozwikłać, na to nic nie mogła poradzić. Trzeba było żyć normalnie, a normalne życie oznaczało małżeństwo. I jeśli to konieczne dla celów konspiracji – w swoim czasie także dziecko.” (s. 26) Jest perfekcjonistką, wymagającą dużo od innych, ale i od samej siebie, nikomu nie pozwalając na błędy. Nie umie albo nie chce angażować się emocjonalnie w opiekę nad swoim dzieckiem, nie dbając nawet o właściwą higienę (ubranie, sen, jedzenie) małego dziecka. „Nie życzyła sobie być dotykana: dzieci zawsze mają lepkie ręce. Nie życzyła sobie kłopotów. A ja byłam fabryką kłopotów. Nie życzyła sobie mojego towarzystwa. Ani mojej miłości.” (s.32)

Narratorka (która przeważnie w opowiadaniach jest małą dziewczynką) jest dzieckiem niekochanym. Przez nikogo. „Świat nie życzył sobie jej miłości, i to już wszystko na ten temat.” (s. 119) Relacje z rodzicami były tylko tak poprawne, jak wymagały tego normy, nic ponad to. Żadnych czułości, żadnej troski. Tylko obowiązek. Relacje z rówieśnikami układały się źle na każdej możliwej płaszczyźnie: dziewczynka zupełnie nie radziła sobie z nauką podstawowych umiejętności, zawsze przychodziła spóźniona i nieprzygotowana, była nieuważna a do tego miała dziwne nazwisko. Szybko nauczyła się nie walczyć z niechęcią, tylko biernie brnąć do przodu. Dzięki ojcu cudzoziemcowi wiedziała, że to życie i ta rzeczywistość nie jest jedyną, jaka istnieje. Ta wiedza jednak zamiast podtrzymywać na duchu, sprawiła, że już jako dorosła kobieta potrafi wiele godzin sprzeczać się o politykę powojenną (ustalenia jałtańskie), która zdeterminowała jej życie. Kontrast ten odczuwała wyjątkowo boleśnie, gdy po każdych wakacjach spędzonych we Włoszech, w kraju, który na lotnisku witał ją „zapachem perfum i świeżo parzonej kawy” (s. 96) przychodziło jej wracać do Polski, gdzie czekały ją głównie odrzucenie i upokorzenia.

Skala emocji w tej książce mnie poraziła. Choć nie doświadczyłam żadnej aż takiej traumy, jak te opisywane, to jak każdy mam jakieś przykre wspomnienia z dzieciństwa i ze szkoły, które na co dzień są schowane gdzieś głęboko, żeby niepotrzebnie nie utrudniać życia. Przy lekturze tej książki, to wszystko wyłazi, każde poczucie doznanej niesprawiedliwości, każda przykrość, każde krzywe spojrzenie, które choć przecież nie było żadną katastrofą, zabolało tak, że pamięta się je do dziś.

Nie jest sztuką napisać litanię, jak to mi było źle w młodości. Sztuką jest napisać o tym tak, żeby innym chciało się to przeczytać, i żeby sami coś z tego wynieśli. I ta sztuka udała się Magdalenie Tulli doskonale: od tej prozy nie można się oderwać, oczywiście nie dlatego, że jakaś akcja gna do przodu, ale dlatego, że tkwi w niej jakiś magnetyzm, który przyciąga i nie daje spokoju myślom nawet po odłożeniu książki.
Rzadko mi się to zdarza, ale chyba kupię sobie na własność „Włoskie szpilki” (miałam pożyczone), bo to jest książka, do której chciałabym wracać.
Gorąco polecam!


PS. „Włoskie szpilki” były w ubiegłym roku w gronie finalistów Literackiej Nagrody Nike.

Tytuł: Włoskie szpilki
Autor: Magdalena Tulli
Wydawnictwo: nisza
Rok wydania: 2012
Stron: 144