Ta książka mnie zaskoczyła.
Po pierwsze dlatego, że sądziłam, że będzie o zespole
Depeche Mode (żarcik). Po drugie obawiałam się, że reportaż wojenny o
wojnie w Wietnamie będzie lekturą bardzo ciężkiego kalibru – wiecie, koszmary
nocne i takie rzeczy. Do dziś mam w pamięci niektóre sceny ze „Ścieżek północy” Flanagana…
Po trzecie obawiałam się, że będzie napisana z dużym patosem, co wydawał mi
się sugerować pewien cytat, którego teraz nie umiem znaleźć, a który mówił coś o
oczach tych młodych żołnierzy, które widziały zdecydowanie zbyt wiele.
Na szczęście obawy moje okazały się płonne. Herr potrafi o
wojnie pisać nie epatując okropieństwem, drastycznymi scenami, latającymi
kończynami itd. Choć oczywiście nie jest to lektura lekka. Pokazuje, czym jest wojna dla
przeciętnego żołnierza na froncie i jak bardzo taka wojna różni się od wojny
przedstawianej przez dowództwo albo media. Skupia się na wewnętrznym doświadczaniu wojny. Ciekawa rzecz to tzw. wojenny haj – niewytłumaczalny stan psychiczny podobny do uzależnienia, który z
jednej strony pomaga przetrwać najgorsze, a jednocześnie każe niektórym
żołnierzom odwlekać zwolnienie do domu albo wracać z powrotem na front kolejnym najbliższym transportem.
Narracja może wydawać się nieco chaotyczna, bo autor bardziej stawia na impresje, oddanie emocji niż na poukładaną, chronologiczną relację (choć osoby lubiące szczegółowe fakty i rzetelne dane na
pewno też się nie zawiodą).
Na koniec nie mogę pominąć kwestii języka, a w zasadzie przekładu
Krzysztofa Majera. Język „Depeszy” jest wymagający, bo z jednej strony pełen technicznych terminów wojskowych, a z drugiej - przesycony potocznym i wulgarnym
językiem samych żołnierzy. Nieraz widziałam, że tłumacze nie dają rady oddać
takiej potoczności w sposób, który brzmiałby naturalnie. Tu natomiast wszystko czyta się wybornie. Dodatkowy ukłon za ciekawe
przypisy.