Ten tytuł obił mi się o uszy parę lat temu i to w pozytywnym
kontekście. Zresztą sam tytuł jest bardzo intrygujący, a jak się doda do tego
nominacje do Bookera i Orange Prize, robi się jeszcze ciekawiej. I zachęta na
okładce: „Najlepsza powieść ostatnich lat (…) Śmiech przeplata się z płaczem,
momenty humorystyczne z dramatycznymi”. I jeszcze sama fabuła, która z grubsza
przedstawia się następująco: dwie skłócone ze sobą siostry odkrywają, że ich
owdowiały przed dwoma laty ojciec, zadomowiony w Anglii imigrant z Ukrainy, postanawia
się ożenić. Jego wybranka Walentina jest Ukrainką, ma syna i wygląda jak niebo
uboższa wersja Pameli Anderson. Dla sióstr oczywiste jest, że dla Walentiny motywem
tego małżeństwa bynajmniej nie jest miłość, dlatego zwierają szyki przeciwko
wspólnemu wrogowi. Naprawdę wszystko zapowiada świetną lekturę, a jednak
okazało się rozczarowaniem. Dlaczego?
Pierwsza rzecz to bohaterowie. Wszyscy antypatyczni,
egotyczni i uparci. Zdarzają się książki, w których główny bohater jest
anty-bohaterem a mimo to daje się lubić, ale niestety nie w tym przypadku. Nie
ma więc żadnej postaci, z którą czytelnik mógłby się utożsamić, albo której by „kibicował”.
Do tego portrety tych postaci są bardzo płaskie, nie ma w nich żadnej głębi psychologicznej,
żadnego charakteru – wszyscy są tak stereotypowi jak powinni być.
Druga rzecz to kompozycja książki. Pewnie każdy się
zastanawia, o co chodzi z tym traktorem. Jeśli myślicie, że po przeczytaniu
książki, umiem udzielić odpowiedzi, to się niestety mylicie. Oczywiście wiem,
że ojciec skłóconych sióstr pisał książkę o historii traktorów, której
fragmenty są wplecione w książkę, ale zupełnie nie rozumiem, po co. Styl i
język też nie powalają, choć tutaj trudno jednoznacznie ocenić, czy to wynika z
oryginału czy z tłumaczenia.
Trzecia rzecz to brak tła obyczajowego. Wydawałoby się, że taki temat stanowi świetną okazję do przedstawienia społeczności ukraińskich imigrantów, ich adaptacji w nowym otoczeniu. Tutaj nawet jeśli takie informacje się pojawiają to tylko w ścisłym związku z daną osobą (np. jej poglądy albo wygląd, które są odzwierciedleniem danych wartości i postaw). Szkoda, że ten wątek nie został potraktowany szerzej. W sumie tak sobie myślę, że chyba lepiej by się ta historia sprawdziła w formie sztuki niż w formie powieści.
Czwarta rzecz to zawiedzione oczekiwania. Co prawda rzadko
polegam na samych opisach z okładki, ale jednak na ich podstawie wyrabiam sobie
jakieś oczekiwania w stosunku do lektury. Na skrzydełku przeczytałam m.in. że
książka dostała nagrodę za najlepszy utwór komediowy. I tego też za nic nie
rozumiem. Tak jak „Dzień świra” ani „Wesele” Smarzowskiego nie są dla mnie
komediami, tak nie jest nią ta książka. Jest to tylko mocno przerysowany dramat
dysfunkcyjnej rodziny, który, pomijając wszystko inne, budzi bardziej smutek
niż śmiech.
Co do samej historii, mam mieszane odczucia. Z jednej strony
byłam ciekawa, jak to wszystko się skończy, więc jednak doczytałam ją do końca,
chociaż miałam kilka razy ochotę odłożyć, z drugiej strony jest to historia o
niczym. Nie chodzi o to, że oczekuję morału w stylu Ezopa, ale sądzę, że
książka powinna coś przekazać, coś nam uświadomić. Może dla czytelnika
angielskiego tę funkcję spełniają retrospekcje przybliżające historię rodziny z
czasów sprzed imigracji, a tym samym przybliżające trochę historię Ukrainy. W
moim odczuciu są to jednak zbyt wyrywkowe informacje i za bardzo posiekane w
całym tekście, żeby ułożyć z nich spójną i wciągającą historię.
Mówiąc w skrócie, uważam, że trochę szkoda czasu na tę książkę.
Mówiąc w skrócie, uważam, że trochę szkoda czasu na tę książkę.
Tytuł: Zarys dziejów traktora po ukraińsku
Autor: Marina Lewycka
Przekład: Anna Jęczmyk
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2006
Liczba stron: 336