Taka niepozorna książeczka (niespełna 150 stron), a tyle
treści, znaczenia i emocji, że ma się wrażenie, jakby się skończyło czytać
jakieś wielotomowe dzieło. Dla mnie to pierwsze spotkanie z twórczością
Magdaleny Tulli, ale można powiedzieć, że zaczynam od dobrej strony, bo „Włoskie
szpilki” to książka właściwie autobiograficzna, która podobno daje klucz do
odczytania także wcześniejszych książek autorki. No to już na starcie dysponuję
kluczem J
Książka składa się z siedmiu opowiadań, ściśle ze sobą
połączonych, choć ułożonych niechronologicznie. Wszystkie łączy postać
narratorki (zwanej gdzieniegdzie Małgorzatą albo Karoliną, ale chyba właściwie
Magdaleny), która opowiada o swoim życiu w czasach PRL. I tak dowiadujemy się,
że nigdy nie doświadczyła matczynej miłości, bo matka, która w wojnie straciła
najbliższych i wyszła z niej poraniona i zmieniona, nie potrafiła i nie chciała
dać miłości dziecku, które właściwie miało służyć tylko temu, żeby się nie wyróżniać
wśród innych. Jednak nawet z dzieckiem się wyróżniali – ojciec narratorki był
bowiem Włochem i jako obcokrajowiec miał paszport (mówimy o głębokim PRL-u),
mógł jeździć za granicę i zabierać tam na wakacje swoje dziecko. To
wystarczało, żeby dokoła tej rodziny powstała pewna bariera niepewności i na
wszelki wypadek – pogardy (zresztą włoski typ urody można łatwo pomylić z
żydowskim).
Z opowiadań wyraźnie wybijają się portrety matki i narratorki.
Matka jest osobą bardzo tajemniczą i emocjonalnie niedostępną. Skrywa sekret i
najbardziej w życiu zależy jej na tym, żeby nie zwracać na siebie uwagi. „Była
piękną kobietą o smutnym spojrzeniu skrywającym jakąś tajemnicę. Wielu miało
nadzieję tę tajemnicę rozwikłać, na to nic nie mogła poradzić. Trzeba było żyć
normalnie, a normalne życie oznaczało małżeństwo. I jeśli to konieczne dla celów
konspiracji – w swoim czasie także dziecko.” (s. 26) Jest perfekcjonistką,
wymagającą dużo od innych, ale i od samej siebie, nikomu nie pozwalając na
błędy. Nie umie albo nie chce angażować się emocjonalnie w opiekę nad swoim
dzieckiem, nie dbając nawet o właściwą higienę (ubranie, sen, jedzenie) małego
dziecka. „Nie życzyła sobie być dotykana: dzieci zawsze mają lepkie ręce. Nie
życzyła sobie kłopotów. A ja byłam fabryką kłopotów. Nie życzyła sobie mojego
towarzystwa. Ani mojej miłości.” (s.32)
Narratorka (która przeważnie w opowiadaniach jest małą
dziewczynką) jest dzieckiem niekochanym. Przez nikogo. „Świat nie życzył sobie
jej miłości, i to już wszystko na ten temat.” (s. 119) Relacje z rodzicami były
tylko tak poprawne, jak wymagały tego normy, nic ponad to. Żadnych czułości,
żadnej troski. Tylko obowiązek. Relacje z rówieśnikami układały się źle na
każdej możliwej płaszczyźnie: dziewczynka zupełnie nie radziła sobie z nauką podstawowych
umiejętności, zawsze przychodziła spóźniona i nieprzygotowana, była nieuważna a
do tego miała dziwne nazwisko. Szybko nauczyła się nie walczyć z niechęcią,
tylko biernie brnąć do przodu. Dzięki ojcu cudzoziemcowi wiedziała, że to życie
i ta rzeczywistość nie jest jedyną, jaka istnieje. Ta wiedza jednak zamiast podtrzymywać
na duchu, sprawiła, że już jako dorosła kobieta potrafi wiele godzin sprzeczać
się o politykę powojenną (ustalenia jałtańskie), która zdeterminowała jej
życie. Kontrast ten odczuwała wyjątkowo boleśnie, gdy po każdych wakacjach
spędzonych we Włoszech, w kraju, który na lotnisku witał ją „zapachem perfum i
świeżo parzonej kawy” (s. 96) przychodziło jej wracać do Polski, gdzie czekały
ją głównie odrzucenie i upokorzenia.
Skala emocji w tej książce mnie poraziła. Choć nie
doświadczyłam żadnej aż takiej traumy, jak te opisywane, to jak każdy mam jakieś
przykre wspomnienia z dzieciństwa i ze szkoły, które na co dzień są schowane
gdzieś głęboko, żeby niepotrzebnie nie utrudniać życia. Przy lekturze tej
książki, to wszystko wyłazi, każde poczucie doznanej niesprawiedliwości, każda przykrość, każde krzywe spojrzenie, które choć przecież nie było żadną katastrofą, zabolało tak, że pamięta się je do dziś.
Nie jest sztuką napisać litanię, jak to mi było źle w
młodości. Sztuką jest napisać o tym tak, żeby innym chciało się to przeczytać,
i żeby sami coś z tego wynieśli. I ta sztuka udała się Magdalenie Tulli
doskonale: od tej prozy nie można się oderwać, oczywiście nie dlatego, że jakaś
akcja gna do przodu, ale dlatego, że tkwi w niej jakiś magnetyzm, który
przyciąga i nie daje spokoju myślom nawet po odłożeniu książki.
Rzadko mi się to zdarza, ale chyba kupię sobie na własność „Włoskie
szpilki” (miałam pożyczone), bo to jest książka, do której chciałabym wracać.
Gorąco polecam!
PS. „Włoskie szpilki” były w ubiegłym roku w gronie
finalistów Literackiej Nagrody Nike.
Tytuł: Włoskie szpilki
Autor: Magdalena Tulli
Wydawnictwo: nisza
Rok wydania: 2012
Stron: 144
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz