Kiedy zaczynałam czytać tę
książkę, nie wiedziałam, o czym będzie, ani czego się właściwie po niej
spodziewać. Po stu stronach lektury, dalej tego nie wiedziałam, w związku z
czym byłam bliska odłożenia książki na półkę. Jednak nie zrobiłam tego i wreszcie
około 170 strony akcja nareszcie nabrała tempa. A ja zaczęłam myśleć, że akcja
nie jest celem tej książki, ale raczej pretekstem do pokazania pewnego wycinka
brytyjskiej powojennej rzeczywistości. Przez większą część książki dobrze
poznajemy jej głównych bohaterów, a są nimi: prowadzący narrację blisko
czterdziestoletni doktor Faraday oraz rodzina Ayersów, matka i jej dwoje
dorosłych dzieci Roderick i Caroline, mieszkająca w popadającej w ruinę
posiadłości Hundreds Hall, a także sam dom Hundreds Hall. Okazuje się (po tych
ok. 170 stronach), że w domu dzieje się coś niedobrego: jakaś tajemnicza siła
czy istota przesuwa przedmioty, zostawia tajemnicze ślady na ścianach lub
sufitach. Jednak tylko jedna osoba widzi te zdarzenia. Doktor Faraday,
racjonalny do bólu, nie dopuszcza do świadomości istnienia jakichkolwiek
zjawisk nadprzyrodzonych i tłumaczy rodzinie, że najlepszym wyjściem dla osoby
dotkniętej tymi omamami, jest leczenie psychiatryczne. Jednak okazuje się, że
problem nie znika i kolejna osoba z rodziny zaczyna doświadczać podobnych
zjawisk. Czy więc chodzi o dziedziczną przypadłość natury psychicznej czy może
jednak o klątwę domu?
Autrorka nie narzuca czytelnikowi
żadnej odpowiedzi – każdy sam na podstawie własnych emocji musi zadecydować, co
jego zdaniem, naprawdę zdarzyło się w Hundred Halls.
Jak już wcześniej pisałam książka
jest mocno przegadana (szczególnie na początku), ale sceneria (ogromna, mroczna
posiadłość) i późniejsze emocje to wynagradzają. Atmosfera w drugiej połowie
książki robi się trochę jak z filmu „Sierociniec” – tajemnicze znaki, odgłosy
jak gdyby jakaś niewidzialna postać bawiła się w mieszkańcami domu,
pomieszczenia, do których od lat nikt nie wchodził… Z drugiej strony chłodny
głos rozsądku w postaci doktora Faradaya, sprowadzający wszystko do zjawisk naturalnych
– odgłosy to wiatr albo skrzypienie starych belek, znaki na ścianach – zawilgocone
mury. Każdy czytelnik, czy racjonalny czy skłonny do wierzenia w zjawiska nadprzyrodzone,
może przyjąć własne stanowisko i własną wersję wydarzeń.
„Ktoś we mnie” cieszy się dużą popularnością
w Wielkiej Brytanii – w 2009 roku była nominowana do prestiżowej nagrody Man
Booker. Porusza bowiem kwestie ważne dla angielskiego społeczeństwa: urazy
międzyklasowe, zmiany społeczne po wyczerpującej II wojnie światowej, psychologiczne
aspekty obserwowania upadku swojej rodziny i swojej rodzinnej posiadłości: „(…)
Hundreds nie oparło się działaniu historii, zniszczone własną niemocą i
niechęcią do nadchodzących zmian. (…) Ayresowie, niezdolnie pójść z duchem
czasu, wybrali odwrót, który w tym przypadku przybrał postać obłędu (…) takich
rodzin jest w Anglii na pęczki; znikają jedna po drugiej.” („Ktoś we mnie”
Sarah Waters, Prószyński i S-ka, 2009, s. 464)
Polecam bardziej miłośnikom angielskiej
obyczajowości niż miłośnikom dreszczyku emocji. Zdecydowanie
więcej jest tu tego pierwszego.
Tytuł: Ktoś we mnie
Autor: Sarah Waters
Tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2009
Stron: 464
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz