poniedziałek, 30 lipca 2012

Nie mam co czytać

Każdy facet zna taki obrazek: szafa pęka w szwach, a kobieta płacze:"Nie mam się w co ubrać!". Otóż u mnie jest tak, że stosik przy łóżku rośnie z każdym dniem, a ja płaczę:"Nie mam co czytać!".
Bo rzecz nie w tym, ile czegoś jest, tylko czy jest coś odpowiedniego na daną chwilę.

Mam obecnie pod ręką sześć książek (mówię tylko o tych jeszcze nieczytanych, bo oprócz tego mam drugie tyle takich, do których lubię sobie wrócić - głównie młodzieżowo-wakacyjne), ale żadna nie wzbudza we mnie takiego uczucia, że muszę ją przeczytać już, teraz, natychmiast. Ponadto mając świadomość tego, jak mało ogólnie mam czasu, szkoda mi go tracić na nietrafione lektury, no ale cóż... Może wkrótce wybiorę się do innej biblioteki w poszukiwaniu tego, na co rzeczywiście mam ochotę.

A na moim podręcznym stosiku obecnie mam:

1) "W przedwojennej Polsce. Życie codzienne i niecodzienne" Maja i Jan Łozińscy
2) "Saga Sigrun" Elżbieta Cherezińska
3) " Lilith" Olga Rudnicka
4) " Mieszkańcy Roany odchodzą pogodnie" Karl-Markus Gauss
5) "Dziewczęta z Nowolipek" Pola Gojawiczyńska
6) "Zabić drozda" Harper Lee

Co polecacie szczególnie?

wtorek, 24 lipca 2012

Ptaszyna


Dwukrotnie w trakcie lektury tej książki zmieniałam zdanie o bohaterach i ich zachowaniach.

Na początku wydaje się, że rodzina Vajkayów jest całkiem szczęśliwa i bardzo ze sobą zżyta. Może rodzice są trochę za mało samodzielni i zbyt podlegli córce, ale przecież przychodzi taki czas, kiedy to dzieci zaczynają się troszczyć o rodziców i role się odwracają. Tytułowa Ptaszyna to 35-letnia stara panna, która mieszka wraz z rodzicami i się nimi opiekuje: sprząta w domu, gotuje, dba o oszczędności. Niestety Ptaszyna jest kobietą pozbawioną wdzięku i zwyczajnie brzydką, o czym wszyscy wiedzą, ale nie mówią na głos (sama też się zawahałam pisząc te słowa. Jakoś zręczniej byłoby mi użyć eufemizmu w stylu „nie grzeszy urodą”, ale o to właśnie chodzi, by rzecz nazwać po imieniu). Kiedy poznajemy rodzinę Vajkayów, Ptaszyna ma właśnie wyjechać na tydzień do wujostwa na wsi, co napawa rodziców wielkim lękiem. Kiedy Ptaszyna wyjeżdża przychodzi pierwsza zmiana poglądów dla czytelnika. Rodzice pod jej nieobecność odżywają. Okazuje się, że obiady w restauracjach nie tylko są smaczne, ale również stanowią doskonałą okazję do spotkań towarzyskich. Od dawna nie bywający państwo Vajkayowie są wprost rozchwytywani przez dawnych i nowych znajomych i chętnie korzystają z zapomnianych już dawno atrakcji  takich jak teatr czy proszone obiady. Jako czytelnik myślałam więc sobie: „Co za tyran z tej Ptaszyny! Tak stłamsić rodziców, narzucać im wszystko według swoich zasad.”

Potem, pod koniec, przychodzi druga zamiana. Nie chcę o niej dokładnie pisać, bo zepsułabym innym wrażenia. Dość powiedzieć, że chodzi o to, ile człowiek traci robiąc dobrą minę do złej gry i utrzymując pozory, zamiast stawić czoło rzeczywistości.

Taki wniosek rzuca też inne światło na cały „drugi plan” książki. Kosztolányi bardzo wnikliwie opisuje społeczność niewielkiego Sárszegi (wzorowanego zresztą na jego rodzinnej miejscowości): jego śmietankę towarzyską, miejsca bywania, drobne zwyczaje. Każda niemal z tych drugoplanowych postaci również robi dobrą minę do złej gry: aktorka Olga Orosz nie kocha swojego narzeczonego; sędziego Dobę zdradza żona; redaktorowi Ijasowi doskwiera samotność i niespełnione ambicje.

Choć książkę czyta się lekko i przyjemnie, pozostawia ona po sobie jakiś smutek, niepokój. Wszystko pewnie dlatego, że sami często robimy dobrą minę do złej gry. I czy to nam wychodzi na dobre? Chyba człowiekowi wydaje się, że dopóki coś nie zostanie przez niego nazwane wprost, to jakby nie istniało. Bo przecież dopiero słowo staje się ciałem. Nawet jeśli już wszyscy inni o tym wiedzą.
Taka niepozorna książka, a tyle do przemyślenia. Polecam!

Tytuł: Ptaszyna
Autor: Dezsõ Kosztolányi
Tłumaczenie: Sieroszewski Andrzej
Wydawnictwo: WAB
Rok wydania: 2011
Stron: 200

PS. Chciałam jeszcze napisać słów kilka o serii wydawnictwa Wab „Nowy kanon”, z której pochodzi „Ptaszyna”. Uważam, że to doskonała inicjatywa i cieszę się, że WAB promuje nieznane u nas szerzej, a przecież bardzo wartościowe książki. Do tego wydane w pięknych, przyciągających uwagę okładkach. Każdą mam ochotę przeczytać – już widziałam kilka w mojej blibliotece!

poniedziałek, 23 lipca 2012

Dolina Issy


Po przeczytaniu posłowia autorstwa pana Marka Zaleskiego czuję się trochę onieśmielona tym, że sama mam coś napisać o „Dolinie Issy”. No ale cóż, ustaliliśmy na Debacie Blogerów że, blogi (a przynajmniej mój blog – żeby nikogo nie urazić) nie roszczą sobie prawa do krytyki literackiej wysokich lotów, a jedynie mają na celu podzielenie się wrażeniami z lektury i polecenie (lub odradzenie) danej pozycji. Więc z powyższym zastrzeżeniem przystępuję do pisania.

„Dolinę Issy” przeczytałam teraz po raz drugi – pierwszy raz miał miejsce ładnych parę (paręnaście?) lat temu i z lektury pamiętałam niewiele poza przyjemnym odczuciem, że mi się podobało. Po ponownym przeczytaniu nie tylko stwierdzam, że nadal mi się podoba (co nie jest regułą), ale również dodaję do listy moich ulubionych książek. To pięknie napisana, ciepła, nostalgiczna opowieść o miejscu, którego chyba już nie ma. W Dolinie Issy rzeczywistość miesza się z odrobiną magii i baśniowości – a to połączenie, które uwielbiam w literaturze.

O czym jest „Dolina Issy”? Z góry uprzedzam, że to nie jest książka z fabułą, od której nie można się oderwać, bo chce się wiedzieć „co będzie dalej”. Za fabułę służy opowieść o kilku latach z życia pewnego chłopca, Tomasza. Ta historia jest przeplatana licznymi opowieściami o postaciach drugoplanowych – o Baltazarze, którego nękały diabły; o Magdalenie – samobójczyni, która straszyła po śmierci; o Domciu – który chciał rzucić wyzwanie Bogu. Przy czym te historie nie są tylko luźnymi dygresjami – one mają wpływ na całą powieść i na głównego bohatera. Bo tak naprawdę „Dolina Issy” to historia o dorastaniu. Tomasza poznajemy jako kilkuletniego chłopca – ufnego w dobro świata i ludzi. Trochę skrytego, ale ciekawego świata. Kiedy zaś się z nim rozstajemy, ma już kilkanaście lat i za sobą pierwsze rozczarowania światem i pierwsze doświadczenia ze złem i cierpieniem. „W ostatnich czasach nawiedzało go niekiedy dziwne uczucie: ludzie, psy, las, Ginie jak zawsze przed nim, ale nie te same. Jajko wydmuchuje się w ten sposób, że robi się na końcu mały otworek i wyciąga się, co jest w środku, przez słomkę. Podobnie naokoło zostawał pozór, skorupka. Niby to, co dawniej, a nie to.” („Dolina Issy”, Czesław Miłosz, Wydawnictw Literackie, s.222) Każdy z nas ma w sobie wspomnienia takich wydarzeń, które otworzyły nam oczy na zło tego świata. Utożsamiamy się z Tomaszem, bo rozumiemy jego doświadczenia. Czy te doświadczenia zmieniły Tomasza? Tego się nie dowiemy, bo Tomasz pozostawia swój „kraj lat dziecinnych” a jego „dalsze losy pozostaną na zawsze domysłem, nikt nie odgadnie, co z ciebie zrobi świat, ku któremu dążysz.” (tamże, s. 261)

„Dolina Issy” to również książka o tęsknocie za rajem utraconym. Nie jest co prawda powieścią autobiograficzną, ale czytelnik znający życiorys autora będzie potrafił wiele wydarzeń połączyć. Jak powiedział sam Miłosz: „ (…) granice między prawdą a zmyśleniem są w tak zwanej literaturze pięknej zwykle zatarte i szczegóły wzięte w rzeczywistości podlegają daleko idącej przeróbce” (z okładki, niestety nie udało mi się trafić do źródła tej wypowiedzi).

Zabrzmi to jak truizm, ale nie mogę nie wspomnieć o wyjątkowo pięknym języku, jakim napisana jest ta książka. Czasami, gdy kogoś utalentowanego plastycznie poprosi się o jakiś rysunek, wystarczy parę kresek, żeby stworzyć żywy szkic. Podobnie tutaj – zaledwie kilka słów potrafi stworzyć ekspresyjny obraz: „ (…) bosymi stopami Tomasz przebiegał od gładkości desek podłogi do chłodu kamiennej posadzki korytarza i do okrągłości bruku na ścieżce, gdzie obsychała rosa.” (tamże, s. 19) Każde zdanie to obraz, w całej książce przesuwa się ich przed oczami tysiące. Dlatego to nie jest książka do szybkiego czytania. Tę książkę należy czytać powoli, trzeba się nią delektować w spokoju. To prawdziwa (i rzadka spotykana) uczta dla duszy. To jest Wielka Literatura. Naprawdę.

Gorąco polecam!

Tytuł: Dolina Issy
Autor: Czesław Miłosz
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie (seria: Lekcja literatury)
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 280

wtorek, 17 lipca 2012

Złote ryby


Przeczytałam o tej pozycji w „Nowych książkach” jakiś rok temu i bardzo mnie zaciekawiła. Ze strony wydawnictwa: „Złote ryby zabiorą Cię w fascynującą podróż szlakami Europy i Azji i ścieżkami ludzkich umysłów.(…) Wojny i narody; rodzinne szczęście i konflikt pokoleń; marzenia i upiory nocy; przyjaźń, zdrada i wybaczenie - w magiczno-przygodowej powieści Strelnikoffa wątki sensacyjne splatają się z wątkami historycznymi, psychologicznymi i filozoficznymi. Autor podróżuje w czasie i przestrzeni z niezwykłą swobodą.” Brzmi zachęcająco. Mój entuzjazm jednak opadł, gdy wzięłam książkę do ręki i zobaczyłam, że liczy sobie niespełna 250 stron w dodatku dość rzadko zapisanych. Przy takim nagromadzeniu wątków, o których pisze cytowane wydawnictwo, wygląda na to, że albo natężenie atrakcji na linijkę tekstu jest niestrawne albo wszystko jest opisane bardzo pobieżnie. I rzeczywiście, z początku miałam wrażenie, że wszystko jest opowiadane trochę „po łebkach”, jednak szybko przyzwyczaiłam się do takiego stylu narracji.  

„Złote ryby” to opowieść trochę w stylu Indiany Jonesa. Jest to historia pewnego klejnotu, złotej ryby Scytów, który przynosi śmierć i nieszczęście rodzinom, do których trafi. A przez wiele pokoleń trafiał do bardzo różnych miejsc, od Bliskiego Wschodu po Niemcy. Ostatnim ogniwem tych pechowych rodzin jest polsko-niemieckie małżeństwo, Norbert i Agata, oraz ich córeczka Emilia. W porę ostrzeżeni o tajemniczym zagrożeniu podejmują kroki, najpierw po omacku, później coraz bardziej konkretnie, mające zapobiec kolejnemu nieszczęściu. Wątek Norberta i jego rodziny jest przeplatany historiami innych rodzin żyjących w innych miejscach i w innych czasach, które miały to nieszczęście, że weszły w posiadanie zgubnego klejnotu.

Jak widać, fabuła przedstawia się bardzo intrygująco. Jak już wspomniałam, autor nie traci czasu na zbędne opisy – może i dobrze. To nie jest książka, którą się smakuje. To wciągająca i lekka lektura, którą czyta się szybko i z dużą przyjemnością. Myślę, że cytowany opis wydawnictwa jest odrobinę przesadzony, jeśli chodzi o te wątki psychologiczne i filozoficzne. Jak dla mnie ta książka to czysta rozrywka z ciekawym tłem historyczno-mitologicznym. I jako taką bardzo Wam polecam!

Tytuł: Złote ryby
Autor: Dmitrij Strelnikoff
Wydawnictwo: WAB
Rok: 2011
Stron: 249

poniedziałek, 16 lipca 2012

Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya


Saturn (w mitologii greckiej: Kronos) – tytan, który w obawie przed tym, że dzieci pozbawią go władzy, pożerał je zaraz po urodzeniu.

Ten wątek, a właściwie obraz „Saturn pożerający swoje dzieci” stał się punktem kulminacyjnym powieści Jacka Dehnela „Saturn”. Książka opowiada historię trzech mężczyn z trzech pokoleń rodziny Goya: dziadka i ojca – Francesca, słynnego malarza; syna i ojca – Javiera, zamkniętego w sobie niedojdę; oraz wnuka i syna – Mariano, aroganckiego młodzieńca. Kompozycyjnie jest podzielona na narrację prowadzoną na zmianę przez każdego z bohaterów oraz na ekfrazy, czyli opisy poszczególnych obrazów składających się na znany cykl „Czarne obrazy”. Ta przeplatanka głosów i obrazów składa się powoli w jasną i wyraźną całość, o której nie chcę dokładnie pisać, żeby nie psuć innym lektury.

„Saturn” to przede wszystkim historia relacji między ojcem i synem w mocno patriarchalnej rodzinie. Francisco Goya miał wiele dzieci, jednak tylko jedno przeżyło okres dzieciństwa. Javier nie był jednak takim synem, jakiego mógł sobie wymarzyć popularny i szanowany madrycki malarz. „Czy następcą, jedynym, niestety, następcą tamtych dwóch ma być to chuchro, ta dziewucha, ten chłystek, któremu w dwudziestym roku zaczęło się zabierać tu i tam sadełko, który tylko pasł dupę, gnuśniał, blady jak ściana zaszywał się po kątach i ani be, ani me; to coś? Gdzie się to, co jasnej cholery ulęgło, jak ten śliczny chłopczyk, najpiękniejszy widok Madrytu przepoczwarzył się w tego żałosnego trutnia?” („Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya” Jacek Dehnel, wyd. WAB 2011, s. 49) Francisco to energia, apetyt na życie we wszystkich jego aspektach, Javier to spokój, wpadający wręcz w apatię, pogłębianą tylko zachowaniem ojca, który próbuje „rozruszać” syna w sposób przynoszący więcej szkody niż pożytku: ”W końcu, żeby go ośmielić, wołałem na niego <<Te, pęknięta fujarka!>>, co go wcale nie śmieszyło (…)”. (tamże, s. 48).  Z jednej i drugiej strony zawiedzione nadzieje i ogromny żal – ojca do syna, że nie jest taki, jak on; syna do ojca, że nie potrafi go zrozumieć. Relacja ulega ostatecznemu pogorszeniu, gdy Javier podejrzewa, że to nie on, lecz właśnie Francisco, jest ojcem jego syna. Francisco swoim rubasznym sposobem bycia rzeczywiście mógł sprawiać wrażenie otwartego flirtowania z synową, a Javier nikomu nie może zwierzyć się ze swych wątpliwości. Skutek jest taki, że Javier popada w depresję, odsuwa się od żony i dziecka. A mały Mariano wyrasta w kulcie dziadka (który wreszcie znalazł w nim godnego siebie następcę) a w pogardzie dla własnego ojca, którego za przykładem Francesca nazywa Kluską albo Grubym. Nawet gdy Javier po śmierci ojca w pewnie sposób odzyskuje siebie, dalej jest pogrążony w depresji i przekonany, że życie nie jest wiele warte. Do swojego wnuka (który z kolei przypomina bardziej Javiera niż Mariano, co dla tego ostatniego jest powodem do niezadowolenia) mówi w myślach tak: „ (…) gdzie ty się pchasz, głuptasku? Naprawdę chcesz się wpakować w to bagno,  w ten kierat, w którym ojciec zatruwa syna, syn – wnuka, wnuk – prawnuka, a każdy na inny bardziej wymyślny sposób; czy naprawdę chcesz przedłużać tę linię cierpienia?” (tamże, s. 214) Ten fragment najlepiej oddaje relacje między kolejnymi pokoleniami mężczyzn w tej, a pewnie również w niejednej innej, rodzinie.

„Saturn” bardzo mi się podobał. Z początku nieco drażniła mnie zaciętość tonu wzajemnej nienawiści ojca i syna, bo książka zaczyna się od momentu, kiedy oboje są już dojrzali, jednak potem następuje retrospekcja, która wyjaśnia przebieg tych relacji. Bardzo podobały mi się wtrącone opisy obrazów – wielka szkoda, że ilustracje nie są kolorowe i na całą stronę – dużo lepiej byłoby móc się przyjrzeć opisywanym szczegółom. Ujęły mnie też opisy „szału tworzenia” – tak sobie myślałam, jak to musi być wspaniale poczuć w sobie tę iskrę bożą, zobaczyć w głowie jakiś pomysł i mieć odpowiednie środki ekspresji, żeby go przedstawić. „I od razu widziałem, cały obraz, ze szczegółami, jakby pojawił mi się na stroniczkach książki (…). (…) tak mną owładnęła ta wizja, która od razu wymagała zapisania, ten obraz nieistniejący nigdzie poza moją głową, że prawie brakło mi oddechu.” (tamże, s. 80)

I wisienka na torcie, czyli historia życia i twórczości Francisco Goyi, ujęta w niesztampowy sposób, a do tego wykorzystująca pewną jeszcze dość kontrowersyjną hipotezę. Jaką? Nie powiem, przeczytajcie koniecznie posłowie autora, to dowiecie się wszystkiego.
Polecam!

PS. Tutaj można pooglądać obrazy Goyi ze zbiorów Muzeum Prado.