wtorek, 22 listopada 2011

Korczak. Próba biografii.

Przeczytałam tę książkę już jakiś czas temu, jednak trudno mi napisać jej recenzję. Po raz kolejny przekonuję się, że niełatwo przychodzi opisywanie bardzo dobrych książek. Chciałoby się napisać krótko i jasno: „Przeczytajcie, bo naprawdę warto”. Tylko czy to wystarczy, żeby kogoś rzeczywiście zachęcić? Każdy jednak wolałby wiedzieć, dlaczego warto, co takiego jest w tej książce, czego może nie ma w innych. Trudno coś napisać, żeby nie popaść w banały.

Właściwie przed podobnym zadaniem musiała stanąć autorka, Joanna Olczak-Ronikier – jak napisać o Korczaku, żeby nie popaść w banał. Przecież wszyscy wiemy, że wybitny pedagog, że społecznik, że pisarz, że bohater, co tu dodawać? Ano, człowieka. Autorce udało się zachować doskonałą równowagę i nie przechylić się ani w kierunku szkolnych laurek ani w kierunku powszechnego dzisiaj wśród biografów wchodzenia z butami w prywatne życie. Joanna Olczak-Ronikier odsłania pewne tajemnice, czy mniej znane fakty, z życia Henryka Goldszmita, jednak nie zagłębia się w nie, nie drąży, nie docieka.

Każda historia zawsze się gdzieś zaczyna” („Korczak. Próba biografii”, Joanna Olczak-Ronikier, WAB 2011, s.13) Nie ma sensu opisywać tu jej w skrócie – dość powiedzieć, że życiorys doktora, choć oczywiście jest głównym wątkiem książki, stanowi równocześnie pretekst do pokazania też innych tematów: losów ludności żydowskiej w Polsce, życia w Warszawie w pierwszej połowie XX wieku, a także historii stworzonego przez Korczaka Domu Sierot – a więc także jego wychowanków i współpracowników. Mając w pamięci ostatnie kadry z filmu Wajdy, zdajemy się zapominać o tym, że w Domu Sierot było więcej pracowników i że również za nimi zamknęły się drzwi wagonów jadących do Treblinki: „Heniek – czyli Henryk Azrylewicz, brat Róży, pracownik kancelarii. Stary Henryk Asterblum – wieloletni księgowy. Na końcu Stefania Wilczyńska. Podobno to ona dopilnowała, by wzięto kanapki i wodę na drogę.” (tamże, s.433)

Podobnie jak w przypadku „W ogrodzie pamięci”, Joanna Olczak-Ronikier zachwyca piękną polszczyzną i umiejętnością snucia opowieści. Wspaniale potrafi połączyć pojedyncze fragmenty rzeczywistości układając je w żywy, malowniczy obraz:

Miasto było pełne atrakcji. Ulicami maszerowało rosyjski wojsko, grały wojskowe orkiestry, galopowała konnica. Straż ogniowa – chluba Warszawy – gnała do pożaru, a za nią biegli chłopcy z całego miasta. Rumaki z rozwianymi grzywami ciągnęły za sobą wozy strażackie, na których stali strażacy w lśniących, mosiężnych kaskach i podskakiwały beczki napełnione wodą.
Długowłosy pop zmierzał do pobliskiej cerkwi, dostojny rabin w lisiurze do synagogi, zakonnice w śnieżnobiałych kornetach przemykały cichutko do swego klasztoru. Straszyli żebracy w łachmanach, wyciągający pod każdym kościołem rękę po datek. Zachwycały wystawami eleganckie sklepy. U Anczewskiego marcepanowe owoce, jarzyny, szynki, kiełbasy wyglądały jak prawdziwe. U Fruzińskiego można było dostać najlepsze cukierki i czekoladki. W księgarni Hoesicka na rogu Senatorskiej i Miodowej kusiły kolorowymi ilustracjami najnowsze książki dla dzieci
” (tamże, s. 53-54)

Przyznaję, że również dla mnie Korczak stanowił wcześniej jedynie pomnik, nawet nie czytałam „Króla Maciusia Pierwszego”. Dzięki tej lekturze nie tylko dowiedziałam się, że Korczak miał wielkie ambicje literackie, że był cenionym lekarzem jeżdżącym na zagraniczne sympozja, że należał do loży masońskiej, ale również poznałam jego niezwykle wartościowe, nowatorskie jak na tamte czasy, teorie dotyczące wychowania dzieci. Szkoda, że dzisiaj półki w księgarniach uginają się od pseudoporadników pisanych przez celebrytki, które urodziwszy jedno dziecko dzielą się ze światem swoją wiedzą na temat wychowywania, a nie można na nich znaleźć pozycji „Jak kochać dziecko”.

Na koniec jednak powiem krótko to, co chciałam powiedzieć od początku: Przeczytajcie, bo naprawdę warto! 

Tytuł: Korczak. Próba biografii.
Autor: Joanna Olczak-Ronikier
Wydawnictwo: WAB
Rok wydania: 2011
Liczba stron: 480

niedziela, 13 listopada 2011

Powrót nauczyciela tańca

Dopiero co pisałam o skandynawskich kryminałach i o tym, że za kryminałami nie przepadam, a tu voila, sięgnęłam po najpopularniejszego chyba ostatnio skandynawskiego pisarza powieści kryminalnych Henninga Mankella. I, chyba będę odosobniona w swojej opinii, zawiodłam się na tej lekturze.

Sięgnęłam po Mankella po wielokrotnych namowach, a ostatecznie, po recenzji w kwartalniku „Książki”. Fragment recenzji z „The Times”, który znajduje się na okładce („Wciągający, sugestywny thriller, który rozgrywa się w przerażająco mrocznej atmosferze zła”) również zaostrzył mój apetyt na tę książkę. A tymczasem przez połowę książki poważnie rozważałam jej odłożenie, nie znalazłam w niej ani mrocznej atmosfery, ani wciągającego thrillera.

Na odludziu na północy Szwecji zostaje brutalnie zamordowany były inspektor policji Herbert Molin. Morderstwo jest wyjątkowo okrutne, a przy tym ewidentnie drobiazgowo zaplanowane – od użycia gazu łzawiącego, po krwawe ślady na podłodze układające się w kroki tanga. Miejscowej policji w śledztwie prywatnie pomaga Stefan Lindman – dawny współpracownik Molina. Trop prowadzi do czasów drugiej wojny światowej i wstydliwych faszystowskich sympatii niektórych Szwedów. Więcej z fabuły nie mogę zdradzić, żeby nie zepsuć nikomu przyjemności ze stopniowego odkrywania nowych faktów i powiązań.

UWAGA W TYM AKAPICIE SĄ SPOILERY! 

Po raz kolejny moje zarzuty co do danej pozycji opierają się na niespełnionych oczekiwaniach. Chciałam, żeby mnie porwało, żebym nie mogła się oderwać, żebym zaniedbała inne obowiązki, byle tylko się dowiedzieć „kto zabił i dlaczego”, a tu nic. Śledztwo posuwa się do przodu powoli, policjanci sami wydają się znużeni tym, co robią. Czytelnik podobnież; „Powrót nauczyciela tańca” liczy sobie blisko 550 stron i jest moim zdaniem przegadany, spokojnie dałoby się to samo opowiedzieć na mniejszej liczbie stron (może nawet z korzyścią dla suspensu i rozwoju akcji). Do tego niektóre punkty fabuły wydały mi się trochę naciągane – czy da się w pomieszczeniu, w którym zabiło się człowieka (czyli jest tam dużo krwi) zostawić na tyle wyraźne ślady kroków, by dało się odczytać wzór tanga? Również motyw tego zabójstwa jak i całe zachowanie sprawcy wydawały mi się dziwne (SPOILER: no, żeby jechać z Ameryki Południowej do jakiejś chatki w lesie na północy Szwecji, żeby pomścić morderstwo dokonane kilkadziesiąt lat temu…).

Nie czytałam innych książek Mankella, w ogóle ze skandynawskich „hitów” czytałam tylko „Millenium” i Theorina, a mimo to już mam poczucie, że „to już było”: wyjątkowo brutalne morderstwo, odludzie, motywy faszystowskie. Już od dzieciństwa nudzi mnie, gdy autor buduje swoje książki na podobnym schemacie (tak po trzech książkach o małych dzieciach, które z Indii [lub z Ameryki] trafiają do zimnej, deszczowej Anglii pod opiekę nieczułych i niesympatycznych osób, skończyła się moja przygoda z książkami F.H. Burnett). Dlatego też myślę, że już mi starczy kryminałów skandynawskich.

Tytuł: Powrót nauczyciela tańca
Autor: Henning Mankell
Tłumacz: Ewa Wojciechowska
Wydawnictwo: WAB
Rok wydania: 2011
Stron: 560

poniedziałek, 7 listopada 2011

Zmierzch


Ostatnio na półkach księgarskich daje się wyraźnie zauważyć trend powiedzmy „geograficzny” – że jak rozpoczynanie nowego życia, to koniecznie w Prowansji lub Toskanii (w wersji rodzimej na Mazurach albo w Sudetach), a jak kryminał to nigdzie indziej jak w Skandynawii. Po spektakularnym sukcesie trylogii „Millenium” Stiega Larssona półki uginają się od kolejnych kryminałów Mankella, Läckberg, Nesbo. Zgadzam się, że surowa północ to doskonały entourage dla mrocznych historii. Ja jednak zdecydowałam się sięgnąć po innego autora i książkę, której próżno szukać na półkach (nakład wyczerpany – wielka szkoda). Jest to „Zmierzch” - debiut szwedzkiego dziennikarza Johana Theorina, pierwsza książka z zamierzonego czterotomowego cyklu olandzkiego (druga „Nocna zamieć” jest opisana tu).

Akcja książki toczy się na szwedzkiej wyspie Olandii leżącej na Bałtyku. Olandia to nieprzyjazne, surowe miejsce, pokryte w dużej części alvaretem – wielką połacią traw i krzewów, na której łatwo zgubić drogę, a trudno znaleźć pomoc. Na alvaret właśnie pewnego mglistego jesiennego dnia wybrał się pięcioletni Jens i nigdy nie wrócił. Powszechnie uznano, że we mgle poślizgnął się nad brzegiem morza i utopił się w zatoce. Matka chłopca nie chce jednak pogodzić się z tą wersją, ani w ogóle przyjąć do wiadomości, że jej syn nie żyje. Po kilkunastu latach od tego tajemniczego zniknięcia mieszka sama w dużym mieście, borykając się z depresją. Któregoś dnia odbiera telefon od ojca, który twierdzi, że znalazł jakiś trop w sprawie zaginięcia Jensa. Prywatne śledztwo Julii i Gerlofa pomaga Julii zakończyć nieprzebytą żałobę i prowadzi do odkrycia niejednej tajemnicy sprzed lat.

Szczerze mówiąc, „Zmierzch” mniej mi przypadł do gustu niż druga część olandzkiego cyklu „Nocna zamieć”. Sądzę, że jest to wynikiem różnicy w gatunku – „Zmierzch” to typowy kryminał: jest tajemnicze zaginięcia, są ślady, mozolnie składane w sensowny obraz, jest podejrzany, a na końcu i tak wszystko okazuje się inaczej, niż się spodziewaliśmy. I jako kryminał jest to pozycja bardzo dobra. „Nocna zamieć” z kolei można by zaliczyć prędzej do thrillerów – dom o tragicznej historii, wyczuwalna obecność duchów sprzed lat, słowem, ciarki przechodzą od czytania. Sądząc po tym, że obie powieści mają stanowić wspólny cykl, zaczynając „Zmierzch” spodziewałam się bardzo zbliżonej lektury, stąd pewne rozczarowanie.

Jestem jednak przekonana, że dla miłośników kryminałów będzie to świetna i wciągająca lektura.

piątek, 4 listopada 2011

Służące

Na wstępie dziękuję Padmie, u której na blogu dowiedziałam się o tej wspaniałej książce. Pochłonęłam ją w jeden dzień mimo, że powieść liczy sobie 600 stron, a ja mam pracę i malutkie dziecko pod opieką. Takich książek mi potrzeba!

Książka opowiada historię innej książki. Rzecz dzieje się na amerykańskim południu w latach sześćdziesiątych. Chociaż czasami trudno uwierzyć w ten przedział czasowy. W trakcie lektury niejednokrotnie miałam wrażenie, że czytam co najmniej o XIX wieku, a nie o czasach oddalonych o zaledwie 50 lat od chwili, kiedy prezydentem USA został czarnoskóry Barrack Obama.

W Jackson w stanie Missisipi życie toczy się swoim utrwalonym rytmem. Młode kobiety wychodzą dobrze za mąż, urządzają modnie i stylowo swoje nowe domy, rodzą dzieci, w ciągu dnia zajmują się akcjami dobroczynnymi i spotkaniami towarzyskimi, a całą „brudną robotę” robi za nie czarnoskóra służba. Wśród tych poukładanych młodych kobiet znajduje się jedna „czarna owca” Skeeter Phelan, która nie dość, że nie ma męża (i nie wydaje się go szukać), to jeszcze ma ambicje żeby zostać pisarką. Kiedy Skeeter dostaje z Nowego Jorku propozycję napisania czegoś interesującego na niebanalny temat, podejmuje próbę opisania relacji w typowych amerykańskich rodzinach z punktu widzenia służby. Choć niełatwo jest namówić do współpracy czarnoskóre kobiety, kiedy w końcu to się udaje, powstaje wyjątkowa książka złożona z wielu niezwykłych historii.

Wokół tej fabuły autorce udało się umieścić całe mnóstwo pobocznych tematów: przede wszystkim kwestię segregacji rasowej (osobne toalety dla czarnoskórych, zakaz rozmawiania w sprawach prywatnych z osobami innej rasy, zakaz małżeństw z osobami innej rasy – za złamanie tych zakazów groziły sankcje karne, a także samosąd ze strony białych mieszkańców), hipokryzję ówczesnego amerykańskiego społeczeństwa (na balu dobroczynnym zbierają pieniądze na pomoc dzieciom z Afryki, a swojej czarnoskórej służącej odmawiają pożyczki na opłacenie edukacji dzieci), tradycyjny model rodziny, w którym brakuje zwyczajnej miłości rodzicielskiej (wszystkie dzieci były wychowywane przez czarnoskóre nianie, a potem, dorastając, uczyły się od rodziców, że ukochana niania jest gorszym człowiekiem). Poza tym to również książka o odwadze w przekraczaniu barier i ograniczeń, jakie nam towarzyszą przez całe życie. Bo to właśnie był powód, dla którego czarnoskóre kobiety zdecydowały się pomóc białej panience – nie z dobrego serca, nie dla pieniędzy, nie dla sławy, lecz dla przełamania się, dla pokazania, jak to naprawdę wygląda; bo milczenie na pewno niczego nie zmieni:

„Ale liczy się jedno: lubię opowiadać te swoje historie, mam poczucie, że nie siedzę z założonymi rękami.(…) Wiem, że jest mnóstwo innych „kolorowych” spraw, co bym je mogła robić (…): masówki w mieście, marsze w birmingham, wiece wyborcze na północy stanu. Ale tak naprawdę, to nie za bardzo obchodzi mnie głosowanie, nie obchodzi mnie jedzenie przy ladzie z białymi. Obchodzi mnie, czy za dziesięć lat jaka biała dama nie nazwie moich córeczek brudasami i nie oskarży ich o kradzież sreber.” [„Służące”, Kathryn Stockett, Media Rodzina 2011, s.281]

Pomimo podejmowania poważnych tematów, jest to książka bardzo ciepła, czasem smutna, czasem zabawna, pełna nadziei. Jedna rzecz chwilami mnie irytowała podczas czytania, mianowicie przekład. Domyślam się, że kwestie Abileen i Minnie w oryginale były również dalekie od poprawnej angielszczyzny, ale chwilami miałam wrażenie, że pani tłumacz czepiła się kilku zwrotów („coby”, „bynajmniej” celowo używane w niewłaściwym znaczeniu), które w dużym nagromadzeniu brzmiały trochę sztucznie. Chcę jednak podkreślić, że to tylko jedno drobne zastrzeżenie, poza tym książkę czyta się doskonale, co przecież jest w ogromnej mierze również zasługą tłumacza.

„Służące” (oryg. „The Help”) to debiut autorki Kathryn Stockett. Z niecierpliwością będę wyglądać jej kolejnych powieści, bo naprawdę zyskała u mnie ogromny kredyt zaufania.

środa, 19 października 2011

Czarne mleko

Nie lubię marketingu książek. W pogoni za jak najwyższymi wynikami sprzedaży sprowadza on złożone tematy do jednego chwytliwego hasła, które zupełnie zaciemnia obraz całej książki. Na przykład, kiedy sięgałam po „Czarne mleko” słyszałam, że jest to książka o depresji poporodowej. Powiem szczerze, że gdyby nie pozytywne wrażenia z wcześniejszej lektury Elif Şafak, nie sięgnęłabym po książkę tak reklamowaną. I bardzo możliwe, że wiele osób właśnie z tego powodu po nią nie sięgnie. A byłaby to ogromna szkoda, ponieważ jest to książka znacznie bardziej złożona. Jak pisze sama autorka: „Ta książka została napisana nie tylko dla matek, które przeżyły albo przeżyją podobną depresję, ale dla wszystkich – dla mężczyzn i kobiet, dla osób samotnych i małżeństw, dla rodziców i dzieci, dla pisarzy i czytelników – którzy czasami nie radzą sobie w życiu z mnogością ról do odegrania i obowiązków do spełnienia” [E. Şafak, „Czarne mleko”, Wydawnictwo Literackie, 2011 s. 13].

Jest to książka złożona z wielu elementów – z jednej strony mamy wątki autobiograficzne autorki: zagorzała przeciwniczka uwiązania małżeństwem i macierzyństwem zakochuje się i zaczyna myśleć o ślubie i o dzieciach. Drugi element to poetycki opis wewnętrznych przeżyć bohaterki: odkrywa ona, że w jej wnętrzu mieszkają sobie Calineczki – miniaturowe kobietki, z których każda reprezentuje jakąś część jej duszy i poglądów. I tak mamy Panienkę Praktyczną, „która kieruje się zdrowym rozsądkiem i jest niezwykle pragmatyczna” [tamże, s. 72], Panią Derwisz – uduchowioną pacyfistkę, Pannę Ambicję Czechowską „nieustępliwą pracoholiczkę” i Pannę Intelektualistkę Cyniczną – hipiskę i anarchistkę. To jest grono, które od początku towarzyszy Elif. Z czasem jednak, w miarę jak bohaterka odkrywa siebie jako kobietę i potencjalnie matkę, wewnętrzny harem się powiększy o Mamcię Pudding Ryżowy – ciepłą gospodynię domową i matkę, oraz Blue Belle Bovary – kuszącą kokietkę. Ale wszystkie Calineczki zostaną uwięzione, kiedy Elif trafi pod panowanie dżina depresji poporodowej Potona. Wewnętrzny Chór Niewspółbrzmiących Głosów to chyba był mój ulubiony motyw w całej książce. Jeśli się nad tym zastanowić, każdy z nas przecież ma w sobie wiele cech, które nieraz wydaje się, że powinny się wykluczać. Podobnie jak autorka, jednej strony dążymy do rozwoju intelektualnego i kariery zawodowej, z drugiej strony mamy jeszcze głowę pełną ideałów młodości, a z trzeciej budzi się w nas jakieś ciepło, które każe tworzyć rodzinę. Bardzo rzadko trafiają się osoby, które bez żadnych wątpliwości i wahań wybierają jednoznacznie tylko jedną z tych dróg. Zazwyczaj jednak te wszystkie pragnienia ścierają się w nas i w różnych momentach życia inne z nich dochodzą do głosu.

Trzecim elementem składającym się na tę książkę są historie słynnych literatek. Elif poszukując drogi dla siebie jako pisarki, wspiera się doświadczeniami innych znanych kobiet. Wśród nich są zarówno takie, które zdecydowanie sprzeciwiały się łączeniu pracy twórczej z życiem rodzinnym, a z macierzyństwem w szczególności, jak i takie, którym to połączenie wychodziło. Przedstawiane historie poruszają zresztą temat szerszy niż relacja „twórczość – macierzyństwo”. Dotykają ogólnie roli kobiety w sztuce i w życiu. Niektóre historie pochodzą sprzed kilkuset lat, kiedy pozycja kobiety w społeczeństwie była jednoznaczna: „Szalona dziewczyno, naprawdę nie rozumiesz? – pyta niania. – Czy ktokolwiek słyszał o kobiecie piszącej wiersze? Bóg nie bez powodu tak urządził świat, i lepiej byśmy to uszanowali (…)” [tamże, s. 59]. Twórczość kobiet, jeśli już ją dopuszczono, i tak była (a może nadal jest?) traktowana jako lekka rozrywka, nieszkodliwe hobby, nie zaś jako prawdziwa sztuka. Dlatego też wiele kobiet decydowało się na publikowanie pod męskimi pseudonimami.

Tyle historii a żadnej konkretnej odpowiedzi – czy można zachować wenę tonąc w pieluchach, czy dziecko to definitywny koniec kariery literackiej?

„Mimo wszystko, jak pokazują krótkie fragmenty życia pisarek – ze Wschodu i Zachodu, z przeszłości i teraźniejszości – każda historia jest inna. Nie istnieje jedna recepta na macierzyństwo i pisarstwo, która odpowiadałaby nam wszystkim. W rzeczywistości przez świat literatury wiedzie wiele dróg, a wszystkie prowadzą do tego samego celu i są równie wartościowe. Tak jak każdy pisarz rozwija własny niepowtarzalny styl, czerpiąc inspirację z prac innych autorów, tak my, kobiety, jako istoty ludzkie, szukamy indywidualnych odpowiedzi na uniwersalne pytania i potrzeby, a otuchy dodaje nam odwaga pozostałych” [tamże, s. 345].

Gorąco polecam tę lekturę każdej kobiecie, a właściwie każdemu, kto szuka drogowskazu albo przepisu na swoje życie.

piątek, 14 października 2011

Gra o tron

Do „Gry o tron” podchodziłam jak pies do jeża: z jednej strony czytałam wiele pochlebnych opinii, z drugiej jednak nie mogłam się pozbyć wrażenia, że 800 stron powieści fantasy to nie dla mnie. Potem jeszcze przyszedł boom związany z pojawieniem się serialu na HBO, a ja podobnie jak wielu innych czytelników mam w sobie jakąś przekorę, która mówi, że jak wszyscy coś czytają/oglądają, to ja nie. Dopiero niedawno dość przypadkowo obejrzałam pierwsze odcinek serialu i zaraz potem zamówiłam wszystkie 4 dotychczas wydane tomy „Pieśni Lodu i Ognia”.

Choć jestem zdania, że zawsze lepiej zacząć od książki, cieszę się, że w tym przypadku popełniłam ten mały falstart – dzięki temu, że widziałam film i konkretne twarze dopasowane do poszczególnych bohaterów, łatwiej było mi odnaleźć się w gąszczu postaci literackich.

Fabuła pierwszego tomu skupia się na Eddardzie Starku i jego bliskich. Eddard jest panem na Winterfell najdalej na północ wysuniętym zamkiem w Siedmiu Królestwach. Wyżej jest już tylko Mur, za którym rozciągają się mroźne połacie gęstych lasów zamieszkałe przez dzikich, a może także przez zapomniane już w królestwie groźne stworzenia. Król Robert, dawny przyjaciel Eddarda, po śmierci swego namiestnika, zwraca się z prośbą do Starka, aby ten przejął obowiązki zmarłego namiestnika. W ten sposób szlachetny i honorowy człowiek północy trafia do stolicy – w sam środek kłębowiska żmii walczących o swoje wpływy na dworze, a w ostatecznym rozrachunku – o sam Żelazny Tron. Okazuje się, że największym wrogiem króla Roberta jest jego żona – Cersei Lannister, która nie waha się przed żadnym posunięciem, aby przybliżyć swój ród do władzy w królestwie.

Jednocześnie, podczas gdy w stolicy możni toczą pełną podstępów i zdrad śmiertelną walkę o tron, na północy i południu powstają nowe zagrożenia dla całego królestwa. Na południu, za Wąskim Morzem, rośnie w siłę dziedziczka rodu Targaryenów – poprzednich władców Siedmiu Królestw, obalonych przez króla Roberta; zaś na północy za Murem pojawiają się znaki obecności Innych. Tymczasem nad krainę Westeros po wielu latach ciepłego lata nadchodzi długa, ciemna i mroźna zima, która zapowiada ciężkie i okrutne czasy.

W recenzjach „Gry o tron” bardzo często pojawia się określenie, które dla jednych jest pochwałą, a dla innych zarzutem, mianowicie, że w tej powieści fantasy, jest niezwykle mało fantastyki. Dla mnie jest to akurat zaleta (chociaż wygląda na to, że w kolejnych tomach będzie już bardziej fantastycznie). George R.R. Martin zachwyca rozmachem – na przeszło ośmiuset stronach (wersja angielska) buduje misternie i z dbałością o detale świat, w którym prowadzi swoją historię. Opisy są bardzo plastyczne, łatwo przychodzi czytelnikowi wyobrazić sobie wszystkie sceny i miejsca. Sama będąc osobą dość roztargnioną, darzę wielkim szacunkiem osoby, które na tak ogromnej przestrzeni stron potrafią zachować spójność i rozplątywać wszystkie nici wątków w sposób zrozumiały i wiarygodny.

W wielu miejscach widać wyraźnie nawiązania do historii średniowiecznej Europy: Siedem Królestw przywodzi na myśl Brytanię, Mur oddzielający mroźną, dziką północ od cywilizacji – Mur Hadriana, stolica na południu nad brzegiem morza – Londyn, konflikt między rodami Starków a Lannisterów kojarzy się z Wojną Dwóch Róż Yorków i Lancasterów.

Jednak wydaje mi się, że największą zaletą książki Martina, są jej bohaterowie. Z jednej strony ci pozytywni (Ned Stark i cała jego rodzina), którzy budzą szacunek czytelnika swoją niezłomną postawą i przywiązaniem do wartości, a jednocześnie nie są papierowymi lukrowanymi świętoszkami, lecz ludźmi z wadami i słabościami. Z drugiej strony, ci negatywni (Lannisterowie) – których „kochamy nienawidzić” (Zbigniew Mikołejko, „Ten świat to za mało”, Książki, nr 2), wzbudzający ogromne emocje, nie pozostawiają czytelnika obojętnego. I wreszcie postaci niejednoznaczne, które budzą sympatię, choć może w kontekście pozostałych pozytywnych i negatywnych bohaterów nie powinny (Tyrion Lannister, Daenerys). Każda postać to złożony charakter, poznajemy przeszłość, która ich ukształtowała, czasem też jesteśmy świadkami ich obecnej przemiany (na przykład Daenerys z zahukanej dziewczynki w silną królową).

„Gra o tron” to książka niezwykle wciągająca, pełna spisków i intryg. Polityka na najwyższym szczeblu i walka o najwyższą stawkę: „Kiedy toczysz grę o tron, albo wygrywasz, albo giniesz” (George R.R. Martin, „A game of thrones”, Bantam Books, 2011, s. 488).Przy tym również okrutna – nie liczcie na to, że dobro i honor zwycięży ze złem, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Mam jednak nadzieję, że ostatecznie tak się stanie.