sobota, 30 czerwca 2012

Wielki Gatsby


Do sięgnięcia po tę książkę zainspirowały mnie dwa filmy. Pierwszy z nich to „O północy w Paryżu” Woody’ego Allena, w którym główny bohater spotyka swoich idoli literackich, miedzy innymi Francisa Scotta Fitzgeralda. Drugi natomiast jeszcze nie powstał, ale „się robi” pod okiem jednego z moich ulubionych reżyserów Baza Luhrmanna i będzie to właśnie ekranizacja „Wielkiego Gatsby’ego”.

Kim jest Gatsby? Tego nie wiadomo dokładnie. Wiadomo tylko tyle, że jest dość młody i bajecznie bogaty. Nie wiadomo, skąd przybył ani skąd ma pieniądze. Jednak nie przeszkadza to licznym gościom bawić się na pełnych przepychu przyjęciach organizowanych w okazałej rezydencji Gatsby’ego.

Nie chcę zbyt dużo pisać o fabule, bo zawsze lepiej odkrywać wszystko samemu. Ja właściwie nie wiedziałam o treści nic ponad to, co przeczytałam na okładce książki: „Dramatyczna postać parweniusza, zakochanego do szaleństwa w bogatej, próżnej kobiecie z wyższych sfer, jest tragicznym symbolem romantycznej miłości, zniszczonej przez kult pieniądza” (wyd. COMFORT, Warszawa 1991). Czy czegoś wam to nie przypomina? Mnie od razu nasunęły się skojarzenia z Wokulskim. Choć, jak się okazuje w trakcie lektury, różnic jest sporo, główny wątek jest właśnie taki, że oto człowiek, który nie miał nic, własną pracą, przebiegłością, a przede wszystkim determinacją, dochodzi do majątku i pozycji, która wreszcie pozwala mu starać się o względy ukochanej. I w obu przypadkach ta romantyczna miłość zostaje odtrącona, a bohater kończy tragicznie. Z Wokulskim co prawda kwestia tragicznej śmierci pozostaje nierozstrzygnięta i mam nadzieję, że jednak miał być to dla niego początek czegoś nowego. Chyba nie jestem szczególnie romantyczna, bo uważam, że bez sensu jest marnowanie ciężko własnymi siłami zdobytej pozycji z powodu nieszczęśliwej miłości.

Interesującym aspektem książki Fitzgeralda jest tło obyczajowe. Dekadenckie lata dwudzieste - wszyscy noszą maski pozornej beztroski, wręcz zblazowania, podczas gdy w głębi duszy cierpią z powodu braku prawdziwych uczuć i zniewolenia konwenansami. Bo choć sami się wielu ustalonym konwenansom sprzeciwiają, taka postawa też tworzy swoisty konwenans. Pieniądz i pozycja społeczna górują nad szczerością i niezależnością. W trakcie lektury było mi bardzo szkoda Daisy i jej podobnych kobiet, które zmuszone były dusić się w swoich pięknych złotych klatkach, zamiast zażywać, może mniej złotej, ale jednak swobody.

Na koniec zwiastun wspomnianej  wcześniej ekranizacji:


sobota, 23 czerwca 2012

Lektor

Przeczytałam tę książkę parę dni temu, ale nie mogę zabrać się za recenzję, bo wiem, że będzie trudno ją napisać. Bo „Lektor” to książka, w której nic nie jest proste ani jednoznaczne.

Chyba już wszyscy słyszeli (albo widzieli), o czym jest książka, ale dla zasady pokrótce przypomnę fabułę. Michael, 15-letni chłopak, przypadkowo poznaje starszą od siebie o dwadzieścia lat Hannę. Choć Hanna nie jest pięknością, ma w sobie coś, co przyciąga Michaela, i najwyraźniej działa to w obie strony, gdyż Hanna i Michael zostają kochankami. Z czasem ich miłosne spotkania wzbogacają się o dodatkowy element – Hanna prosi Michaela, by czytał jej na głos książki. Relacja między tymi dwojgiem jest bardzo skomplikowana, pełna niedopowiedzeń i gwałtownych wybuchów, a mimo to szczęśliwa. Kończy się jednak nagle i niespodziewanie. Po wielu latach Hanna i Michael spotykają się znowu. Tym razem nie zamieniają ze sobą słowa, bo Michael jest studentem prawa protokołującym rozprawę, a Hanna siedzi na ławie oskarżonych pod zarzutem zbrodni hitlerowskich. I ta część pozostaje bez właściwego zakończenia. Trzecia odsłona związku to nietypowa korespondencja  - Michael nagrywa czytane przez siebie książki na kasety i wysyła je Hannie do więzienia. W odpowiedzi otrzymuje lakoniczne pozdrowienia, sam jednak nigdy nie pisze ani słowa.

Przedstawiona fabuła to jedna warstwa tej książki: dziwny, nietypowy, może oburzający związek starszej kobiety z młodym chłopcem. Zresztą związek ten nigdy nie przestaje istnieć. Pomimo wieloletnich rozstań i spotkań bez słów, nadal silnie łączy Michaela i Hannę. 

Druga warstwa to rozliczenie z historią. Z opisu fabuły tego nie widać, ale Bernhard Schlink wiele miejsca poświęca kwestii odpowiedzialności narodu niemieckiego za zbrodnie II wojny. W Niemczech w latach 60. do głosu doszło pokolenie urodzone po wojnie, pokolenie, którego rodzice tworzyli tę niechlubną historię. Tak zwane pokolenie ’68 chciało rozliczyć zbrodnie przeszłości i buntowało się przeciwko milczeniu rodziców. Michael jest właśnie przedstawicielem takiego pokolenia, choć w jego własnej rodzinie nie miał się przeciw komu buntować. Może dlatego całą swą energię w wyjaśnianie historii włożył w proces Hanny. Jednak obecność Hanny na ławie oskarżonych sprawia, że niełatwo jest dokonywać jednoznacznych ocen moralnych:

Chciałem zrozumieć zbrodnię Hanny, potępiając ją równocześnie. Na to była ona jednak zbyt potworna. Kiedy próbowałem ją zrozumieć, miałem uczucie, że nie potępiam jej w takim stopniu, w jakim należałoby to właściwie zrobić. Kiedy potępiałem ją tak jak należy, nie było już miejsca na zrozumienie." („Lektor” Bernhard Schlink, wydawnictwo polsko-niemieckie, 2001, tłum. Maria Podlasek-Ziegler,s. 151)

Widziałem Hannę przed płonącym kościołem, ma twarde rysy twarzy, czarny mundur i szpicrutę. (…) Widziałem Hannę, jak idzie wzdłuż obozowych ulic, wchodzi do baraków więźniarek i nadzoruje prace budowlane. (…)Hann stoi wśród nich, wykrzykuje komendy, krzycząca twarz zniekształca się w poczwarną gębę, dopomagając sobie szpicrutą. (…) Obok tych obrazów widziałem inne. Hanna, która nakłada w kuchni pończochy (…) tańczy przed lustrem (…) słucha mnie, mówi, uśmiecha się do mnie, kocha się ze mną.” (tamże, s.142)

To pokazuje, że w rzeczywistości rozliczanie przeszłości też nie było takie jednoznaczne. Niełatwo jest przyznać przed samym sobą jakiego zła się dokonało, niełatwo jest zaakceptować, że najbliższe osoby były zdolne do takiego zła. Dlatego najczęściej dochodziło do relatywizowania zbrodni i przenoszenia odpowiedzialności.
Próbowałem sobie tłumaczyć, że wybierają Hannę, nie wiedziałem nic o tym, co zrobiła. Próbowałem to sobie wmówić i powrócić do stanu niewinności, w jakim znajdują się dzieci, które kochają swoich rodziców. (…) Wówczas zazdrościłem studentom, którzy zerwali z rodzicami, a tym samym z całym pokoleniem przestępców (…). Czy zerwanie z rodzicami było tylko retoryką, szumem, hałasem, który miał zagłuszyć fakt, że przez miłość do rodziców doszło nieodwołalnie do uwikłania się w ich winę?” (tamże, s. 164)

„Lektor” to nie jest książka łatwa. Owszem, czyta się szybko, ale z uczuciem pewnego niepokoju. Z jednej strony chcielibyśmy, podobnie jak autor, zrozumieć i w jakiś sposób usprawiedliwić Hannę. Z drugiej strony, dobrze wiemy, że zbrodni nie można relatywizować – w takich sytuacjach pomimo wielu okoliczności sprzyjających lub utrudniających, wybór zawsze jest jeden: dobro albo zło.

Polecam! Jest to książka, która na pewno na długo zostaje w pamięci.


Tytuł: Lektor
Autor: Bernhard Schlink
Tłumacz: Maria Podlasek-Ziegler.
Rok wydania: 2001
Wydawnictwo: Wydawnictwo Polsko-Niemieckie
Liczba stron: 208

piątek, 22 czerwca 2012

Nowość książkowa i filmowa

Niedawno komentowałam u Agi na "Czytam, bo lubię" wpis o "Jeśli zimową nocą podróżny" i chciałam wrócić do tej książki, jednak okazało się, że właściwie nie można jej dostać. Nawet na allegro był tylko jeden egzemplarz w dodatku dość drogi. A tu dzisiaj dowiaduję się, że wydawnictwo WAB publikuje wznowienie książki Italo Calvino. Podaję więc informację dalej i polecam:



Oprawa: Twarda z obwolutą
Ilość stron: 352
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: W.A.B.
Wymiary: 12.3 x 19.5 cm
ISBN: 9788377476345
Tłumaczenie: Wasilewska Anna

Link do strony wydawnictwa.










A nowość filmowa, o której chciałam napisać, to nowa ekranizacja "Anny Kareniny". Samej książki chyba nie muszę zachwalać :) Bardzo jestem ciekawa tej ekranizacji. Pomysł obsadzenia Keiry Knightley w roli Anny niezbyt mi się podoba - owszem, aktorka jest piękna, ale moim zdaniem mało ekspresyjna. No zobaczymy... 


 

Chyba muszę nadrobić też zaległości i obejrzeć poprzednią wersję z Sophie Marceau i Seanem Beanem.

czwartek, 21 czerwca 2012

30 dni z książkami cz. 2


Dzień 11 - Książka, dzięki której zaraziłeś się czytaniem
Nie było takiej książki. Jeśli zaraziłam się czytaniem, to od mamy, która mi dużo czytała.

 Dzień 12 - Książka, która tak wycieńczyła Cię emocjonalnie, że musiałaś przerwać jej czytanie lub odłożyć na jakiś czas.
Nie przychodzi mi na myśl żadna książka – może zbyt gruboskórna jestem ;) Może to, że z powodu zbytniego, jak dla mnie okrucieństwa, przerwałam czytanie „Malowanego ptaka” Kosińskiego i póki co nie mam zamiaru do niego wracać.


 Dzień 13 - Najukochańsza książka z dzieciństwa
Odpowiedziałam już we wcześniejszym pytaniu - „Tajemniczy ogród”, który czytałam co najmniej 8 razy (potem już nie liczyłam). Od tamtej pory jestem zakochana w Anglii, wrzosowiskach, kamiennych rezydencjach i dzikich ogrodach. Było też wiele innych najukochańszych książek, w tym „Mała księżniczka” i „Dzieci z Bullerbyn” (obie zmaltretowane wielokrotnym czytaniem. „Tajemniczy ogród” przetrwał, bo miałam kilka egzemplarzy!).

 

Swoją drogą, jak znalazłam okładkę "Małej księżniczki", to aż się rozczuliłam :)


 Dzień 14 - Książka, która powinna się znaleźć na obowiązkowej liście lektur w szkole średniej
Nie wiem dokładnie, jakie teraz książki znajdują się na liście lektur. Ostatnio przeczytałam „Lektora” i uważam, że to by był świetny materiał do dyskusji i omawiania, ale pewnie z powodu erotyki nigdy nie stanie się lekturą szkolną.


Za to wiem, że umieszczanie Sienkiewicza albo Prusa na liście lektur w podstawówce to nietrafiony pomysł. Nie każda książka, której bohaterem jest dziecko, nadaje się dla dzieci (jak większość społeczeństwa mam traumę związaną z wsadzaniem chorego dziecka do pieca na ileś tam zdrowasiek).

 Dzień 15 - Ulubiona książka traktująca o obcych kulturach
Nie mam chyba jednej takiej książki. Cenię sobie wszystkie książki, które w ciekawy sposób przybliżają inne kultury, przy czym dla mnie „obce kultury” to po prostu każda kultura, której wcześniej nie znałam; nie muszą to być od razu Indie czy Ameryka Południowa, wystarczą nawet Czechy (swoją drogą książki Mariusza Szczygła zdecydowanie muszę nadrobić!). Na szybko mogę wymienić „Światu nie mamy czego zazdrościć” Barbary Demick, „Połówkę żółtego słońca” Adichie Chimamandy, „Tysiąc wspaniałych słońc” Khaleda Hosseiniego.



Dzień 16 - Ulubiona książka, którą sfilmowano
Znów „Tajemniczy ogród” w doskonałej ekranizacji Agnieszki Holland.


 Dzień 17 - Książka, którą sfilmowano i zrobiono to źle
Bardzo rozczarowała mnie ekranizacja książki „Kochanice króla”. Okrutnie spłaszczona fabuła, nietrafiony dobór obsady (słodka, wielkooka Natalie Portman jako Anna Boleyn?!). Nie, nie i jeszcze raz nie.


Nie trafiłam też jeszcze nigdy na udaną ekranizację „Mistrza i Małgorzaty”, ale tego chyba się nie da zrobić.

 Dzień 18 - Twoja ukochana książka, która już nie można kupić
Teraz chyba wszystko można kupić, chociaż rzeczywiście w księgarniach czasem trudno dostać starsze książki albo klasykę w wydaniu innym niż „lektura z opracowaniem”. Ale jak nie w księgarni, to pewnie można kupić na allegro, w antykwariacie albo dostać na wymianie książek.

 Dzień 19 - Książka, dzięki której zmieniłaś zdanie na jakiś temat
Może nie tyle zmieniłam zdanie, co lepiej zrozumiałam pewne rzeczy. Chodzi o książkę „Czarny ogród” Małgorzaty Szejnert i kwestię śląskości. Ta książka pomaga zrozumieć, że Ślązacy mogą jednocześnie czuć się Polakami i Niemcami, a najbardziej samymi sobą. I że nie są żadną ukrytą opcją niemiecką. Bardzo polecam na poszerzenie horyzontów.


 Dzień 20 - Książka, którą byś poleciła osobie o wąskich horyzontach myślowych
Ano właśnie, napisałam ostatnie zdanie powyższego punktu, nie patrząc jaki jest kolejny :) No to już jedna odpowiedź jest.
A poza tym, wszystko zależy od tego, w jakiej kwestii ktoś ma te horyzonty zawężone – nie ma jednej książki, która by od razu oświeciła kogoś we wszystkich aspektach światopoglądowych.

środa, 20 czerwca 2012

Dom sióstr


No proszę, dopiero co sama zżymałam się na kwalifikowanie pewnych książek jako wakacyjne, a tu sama przeczytałam książkę, która doskonale nadaje się właśnie na wakacyjną lekturę. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie nadaje się ona na czytanie w innych okolicznościach (może nawet lepiej by pasowała na zimę, kiedy za oknem szaleje śnieżyca). Jest to po prostu książka, która ma wszelkie cechy dobrej i odprężającej lektury: jest bardzo wciągająca, odpowiednio długa (600 stron), nie wymagająca zbyt wielkiego wysiłku umysłowego, ale jednak na poziomie. I czegóż tam nie ma! Jest tajemnica, jest saga rodzinna, kryzysy małżeńskie i ogólnie kryzysy rodzinne, walka o prawa wyborcze kobiet, obie wojny światowe (również na froncie), szpieg, samobójstwo, a nawet morderstwo. Przy czym jest to wszystko na tyle zgrabnie ułożone, że wcale nie ma się wrażenia, że autorka przekombinowała z pomysłami.

Na początku fabuła książki składa się z dwóch wątków prowadzonych równolegle, jednak im bliżej końca tym więcej pojawia elementów łączących oba wątki, by na końcu ostatecznie przeszłość złączyła się z teraźniejszością. Pierwszy wątek, nazwijmy go współczesnym, to historia pewnego niemieckiego małżeństwa, Barbary i Ralpha. Oboje zbliżają się do czterdziestki i oboje widzą, że ich małżeństwo od wielu lat polega wyłącznie na mijaniu się w drzwiach. Podejmują więc ostatnią próbę ratowania związku – na Święta Bożego Narodzenia wyjeżdżają do Anglii, w dość odludny, ale uroczy zakątek hrabstwa Yorkshire, aby tam z dala od codzienności odnaleźć siebie z powrotem. Będą mieć na to dużo czasu, ponieważ z powodu niespotykanie obfitych opadów śniegu zostają właściwie uwięzieni w pozbawionym prądu i ogrzewania domu.

Drugi wątek to historia życia Frances Gray, nieżyjącej już właścicielki domu, w którym zatrzymali się Barbara i Ralph. Frances poznajemy jako młodą i bardzo niepokorną osobę. Ucieka od małżeństwa ze swoją wielką miłością, bo chce spróbować różnych smaków życia – odtąd będzie to dla niej zazwyczaj bardzo gorzki smak. Nie mogę tutaj nic więcej zdradzić, bo zawirowania w życiu Frances i jej najbliższych są tak zaskakujące, że nie mogę nikomu psuć przyjemności płynącej z czytania o nich. Dość powiedzieć, że to właśnie tutaj tłem wydarzeń są wspomniane wcześniej ważne punkty w historii – ruch sufrażystek i wojny światowe.

Co takiego ma w sobie ta książka, że nie sposób się od niej oderwać? Jedna rzecz to wspomniane już niespodziewane zwroty akcji. Druga to ciekawe tło, i nie chodzi mi tylko o wydarzenia historyczne, ale ogólnie o opisy życia w londyńskich czy dublińskich slumsach, w wiejskich rezydencjach i w mniej zamożnych domach. Trzecia kwestia, o której warto wspomnieć, to kreacja bohaterów. Podobało mi się, że postaci nie zawsze postępowały „książkowo”, to znaczy ich zachowaniem kierowały czasem również złe emocje: zazdrość, nawet zawiść, zwyczajna antypatia, dawne urazy. To że nie są oni tacy nieskazitelnie szlachetni zawsze pomaga lepiej utożsamić się z bohaterami. Można by się doszukiwać w książce głębszej charakterystyki osobowości bohaterów, którzy istotnie są bardzo interesujący, ale chyba nie o studium psychologiczne tu chodzi.  Chodzi o to, że „Dom sióstr” czyta się wyśmienicie i aż żal, że tak szybko ubywają strony do końca.

Polecam bardzo gorąco nie tylko na wakacje!

Porzucone

Pomyślałam sobie, że zrobię taki cykl wpisów poświęconych książkom, które odłożyłam. Jak już kiedyś pisałam, nie kończę książek, które mi nie idą; nie mam żadnego wewnętrznego przymusu, żeby kończyć, co zaczęłam i z tego powodu wiele książek "napoczętych" wraca po jakimś czasie na półkę albo do biblioteki. Czasami na zawsze, czasami na jakiś czas. Pomyślałam, że może mimo wszystko warto coś o nich napisać, bo może ktoś zdoła mnie jednak przekonać, że warto dać danej książce jeszcze jedną szansę.

Trudno byłoby mi tu zebrać teraz wszystkie książki, które porzuciłam, dlatego wybiorę tylko kilka z ostatnich miesięcy.

"Consuming passions" Judith Flanders - to akurat jest pozycja, do której na pewno kiedyś wrócę, ale jak będę miała więcej wolnego czasu. Dlaczego ją porzuciłam? Bo jest bardzo długa i nie ma fabuły. Nie będę ukrywać, że brak czasu sprawił, że jakoś oporniej idzie mi czytanie książek non-fiction.

"Między ustami a brzegiem pucharu" Maria Rodziewiczówna - rozczarowanie! Od dłuższego czasu chodziła mi po głowie tak książka, nawet chciałam ją kupić, ale trafiła mi się na wymianie książek. Spodziewałam się czgoeś bardziej w stylu "Przeminęło z wiatrem", czyli owszem, romansu, ale z bogatym tłem obyczajowym. A tu, póki co, nic z tego tylko wyświechtany schemat: on - piękny, bogaty, dumny i arogancki; ona - piękna, mniej bogata, dumna i honorowa. Z pozoru nic ich nie ma prawa łączyć, a jednak.. I pewnie dalej jest tak, że najpierw on zabiega o nią, potem wzgardzony odjeżdża, a ona uświadamia sobie, że w istocie kocha tylko jego... Jeśli jest inaczej, bardzo proszę o info, może jeszcze zmienię zdanie ;)

"Espresso Tales 2" Alexander McCall Smith - pierwszą część czytałam po polsku. Podobała mi się średnio, ale pomyślałam sobie, że warto byłoby to poczytać w oryginale, bo taki współczesny, codzienny język to miła odmiana po np. Grze o tron. No i językowo owszem, ale sama książka dalej podoba mi się średnio i póki co mam ciekawsze pozycje na półce.

"Pieśni Lodu i Ognia" G.R.R.Martin - przeczytałam dwa z pięciu tomów i na razie pas. Ostatnio zrobiłam się bardzo wrażliwa a moja wyobraźnia pracuje na podwyższonych obrotach, dlatego takie brutalne książki wolę odłożyć na później.

Jak widać nie zawsze chodzi o to, że książka jest słaba (wręcz to się rzadko zdarza, bo znam swój gust i raczej trafiam z doborem lektur), lecz o to, że w danej chwili mi nie podchodzi. Już nieraz się przekonałam, że czasami na daną książkę musi przyjść dobry moment - do "Quo vadis" robiłam wcześniej dwa podejścia zakończone fiaskiem, by za trzecim razem połknąć ją w 2 dni!

A wy czytacie do końca czy zostawiacie na później? A jeśli zostawiacie, to wracacie rzeczywiście czy porywa was wir nowych lektur?

piątek, 15 czerwca 2012

Macierzyństwo non-fiction

 Kiedy tylko usłyszałam o tej książce, pomyślałam sobie: „O, to coś dla mnie!”. Nieco później natknęłam się w internecie na mniej entuzjastyczne recenzje, a im więcej czytałam o książce, tym większą widziałam wokół niej burzę. A to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że chcę ją przeczytać i przekonać się sama. Dla niewtajemniczonych (choć już sam tytuł jest bardzo wymowny) ta książka to rodzaj pamiętnika prowadzonego przez młodą matkę jako autoterapia. Ta autoterapia polega na tym, żeby wszystkie frustracje, problemy i problemiki przelać na papier, oczyszczając się w ten sposób z negatywnych emocji. Narzekania są utrzymane w tonie humorystycznym, małe problemiki pokazane przez szkło powiększające. Dla młodej matki lektura doskonała, bo pozwala poczuć, że inni też tak mają i że można dać sobie prawo do odczuwania złych emocji, a nawet do ich odreagowania, byle w sposób taki, który nie odbije się na bliskich. W wielu miejscach parskałam śmiechem, aż mój 11-miesięczniak spoglądał na mnie zdziwiony, w innych z kolei często kiwałam głową z pełnym zrozumieniem. Po lekturze tej książki czułam się jak po fajnej pogawędce z przyjaciółką, któa ma takie same problemy. Przecież nic tak nie poprawia nastroju jak wspólne narzekanie podszyte jednak humorem i miłością. 
Wokół książki jak już wspomniałam toczy się gorąca dyskusja, szczególnie na forach młodych mam. Niestety wydaje się, że wiele osób nie zrozumiało zamysłu autorki – nie widzą, że te narzekania są prezentowane w nieco krzywym zwierciadle, że służą określonemu celowi, a przede wszystkim, że spomiędzy nich widać wyraźnie ogromną miłość autorki do jej dziecka. Jak sama pisze: „Wolę wyżywać się w sieci, a na co dzień być spokojną mamą i żoną, niż malować obraz idealnego macierzyństwa i na co dzień krzyczeć do bachora: ”Ty śmierdzielu” – z bezsilności, że mimo starań rzeczywistość nijak nie przystaje do pięknej wizji” („Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego” Joanna Woźniczko-Czeczott, wyd. Czarne 2012, s. 107) Jednak jak widać gęby narzucane nam przez wyidealizowane obrazy z gazet, reklam itp. trzymają się bardzo mocno. Niby Internet jest miejscem, w którym, ze względu na anonimowość, można pozwolić sobie na upust emocji, a jednak trzeba się bardzo pilnować, bo z powodu tej samej anonimowości dużo łatwiej przychodzi ostra krytyka i polaryzowanie dyskusji na zasadzie „kto nie z nami, ten przeciw nam”. Widać to wyraźnie na wspomnianych forach dla młodych rodziców, gdzie nie wypada użalać się nad niczym dłużej niż 1 post, bo w przeciwnym razie zostaje się uznanym za toksycznego rodzica, który przelewa swoje frustracje na dziecko (a przecież przelewa na forum – gdzie tu logika?)
Czytałam też wiele opinii, że ta książka to tylko kolejny element wpisujący się w popularny trend krytykowania macierzyństwa. Nie wiem, czy czytałam tę samą książkę, ale w moim przekonaniu żadnej krytyki tam nie ma – sama prawda. Bardzo odnalazłam się w tej książce, chociaż osobiście nie miałam żadnych złudzeń w czasie ciąży co do tego, z czym wiąże się macierzyństwo – nie czułam się więc nigdy oszukana. Ale potrafię sobie wyobrazić, że są osoby, które wiedzę o macierzyństwie czerpią z reklam Bobovity i z wywiadów z celebrytkami, które pod niebiosa wychwalają uroki tego stanu. Potrafię też sobie wyobrazić, że są osoby, które mając do pomocy babcie albo inne bliskie osoby, nie odczuwają takich problemów, jakie przedstawia autorka. Ja jednak, pracując na dwa etaty (wieczorem zdalnie w domu, w weekendy poza domem) i mając najbliższą babcię 300 km od siebie, dobrze rozumiem, co to jest skrajne niewyspanie i frustracje wynikające z bycia niewystarczająco dobrą matką. Zaczęłam kiedyś czytać taką książkę o trudach macierzyństwa pt. „Padam” (autorki nie pamiętam) – po paru stronach odłożyłam ją zirytowana, gdyż główna bohaterka w połogu snuła się po domu narzekając na zmęczenie i niewyspanie, podczas gdy dzieckiem zajmowała się opiekunka. Nasze realia są jednak nieco inne.

Rozpisałam się, bo temat emocjonujący tym bardziej, im bardziej kogoś bezpośrednio dotyczy. Cóż mogę na koniec powiedzieć – jeśli chodzi o mnie, autorka trafia w samo sedno: moje trudności, moje wątpliwości, moje frustracje, moje poczucie humoru. Dlatego wszystkim rodzicom gorąco polecam. A pozostałym? Szczerze mówiąc, sądzę, że dopóki nie jest się samemu rodzicem, to trudno przyjąć tę perspektywę, więc może lepiej poczekać z lekturą na odpowiedni moment. 
Na sam koniec jeden z moich ulubionych fragmentów. Kto ma dużo do zrobienia, a jedyny na to czas między zaśnięciem dziecka a własnym opadnięciem z sił (co zwykle dzieje się w odstępie nie dłuższym niż 2-2,5 godziny), dobrze wie, jak to jest: „Najgorzej jest mieć nadzieję. Tak sobie powtarzam na upiornym krzesełku przy łóżeczku. Już, już się wydaje, że z kolebki dochodzi równe posapywanie. Już, już tęsknym okiem spoglądam na drzwi. Delikatnie wysuwam dłoń (…) z objęć córeczki. I nagle wśród nocnej ciszy:
-Bababababa.
Więc dłoń, więc ciiii, krzesełko. Kristal, nie miej nadziei – powtarzam sobie. Próbuję o czymś myśleć i jednocześnie nie myśleć. Równy oddech. Nie, pewnie się nie uda. Siedzę spokojnie. Nie rozproszyć jej teraz. A może..?(…)” (tamże, s.89)


Tytuł: Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego.
Autor: Joanna Woźniczko-Czeczott
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Czarne Wołowiec
Liczba stron: 200

czwartek, 14 czerwca 2012

Wakacyjne lektury


W miarę jak zbliżają się wakacje, pojawia się coraz więcej propozycji lektur tzw. wakacyjnych. Otwieram ostatnio gazetkę reklamową księgarni, a tam hasło "To książka o kobietach, ich marzeniach i pragnieniach. Idealna na lato!"
I tak się zastanawiam, o co chodzi?
W czasach, kiedy jeszcze miewałam prawdziwe wakacje, czyli 2-3 miesiące względnego nicnierobienia, najbardziej lubiłam wykorzystywać ten czas na nadrabianie zaległości z klasyki literatury i to najchętniej tomiska typu "Nędznicy". Zgodzę się, że może traktaty filozoficzne to nie najlepsza lektura na upalne dni, ale bez przesady, że w takim razie do wyboru zostają romanse, kryminały i inne czytadła. Nie żebym miała coś przeciwko tym gatunkom, ale dziwi mnie takie klasyfikowanie lektur na wakacyjne (czytaj: łatwe) i inne (swoją drogą, kiedy jest czas na te inne? Pewnie w osławione długie zimowe wieczory...).
Co sądzicie o takim podziale? Jakie książki czytacie latem?

niedziela, 3 czerwca 2012

Wiktoria - żona Alberta

 


Jaka szkoda, że odkrywam książki historyczne dopiero teraz, kiedy nie muszę już uczyć się historii. Zawsze lubiłam ten przedmiot, ale sposób podawania wiedzy i suche fakty w szaro-burych podręcznikach nie zachęcały do podejmowania prób poszerzania wiedzy. Jestem przekonana, że dużo przyjemnej i skuteczniej uczyłoby mi się historii, znając jej bohaterów jako postaci z krwi i kości, a nie jako zastygłe pomniki. Czytając biografie postaci historycznych, poznając ich charaktery, ambicje i relacje z otoczeniem, dużo lepiej rozumiemy ich motywacje i decyzje, które przecież niejednokrotnie zmieniały losy świata.

Tak właśnie było też z królową Anglii, Wiktorią. Sięgnęłam po tę książkę dość przypadkowo, chociaż autora znam i cenię. Najbardziej zaintrygował mnie tytuł „Wiktoria – żona Alberta”. Z mojej dość powierzchownej wiedzy o historii Anglii wynikało, że Wiktoria była władczynią o dużym wpływie na politykę i życie społeczne swojego kraju i że to raczej ona „ustawiała” sobie wszystkich pod siebie. Tymczasem tytuł sugeruje co innego.

Jak to u Bidwella, książka wciąga od samego początku. Bardzo lubię tych pisarzy, którzy dysponując pewnymi faktami, potrafią je ubrać w takie słowa, że całość staje się żywa i interesująca. Bidwell dodatkowo potęguje to wrażenie zastosowaniem w narracji czasu teraźniejszego. Książka zaczyna się od sceny, kiedy do Londynu przyjeżdża książę koburski Albert poznać swą małżonkę in spe.

„Pałac kensingtoński w Londynie. Maj, rok 1836. Zimny deszcz, gnany ostrym, południowo-zachodnim wiatrem, siecze ukośnie powierzchnię wody w ozdobnej sadzawce, bębni na szklanym dachu oranżerii, spływa strugami po szybach okien pałacowych budynków z czerwonej cegły (…). W tej zimnej ulewie ulicami Londynu jedzie kareta, zaprzężona w cztery dorodne, lśniące, kare konie. (…) Kareta wiezie księcia von Sachsen-Coburg i jego dwóch synów, książąt: Ernesta, dziedzica tytułu, i Alberta.
Z wysokich okien pałacu cztery osoby niecierpliwie wypatrują karety, podjeżdżającej wreszcie po przemokniętym żwirze alei (…).” [„Wiktoria – żona Alberta”, George Bidwell, wyd. Śląsk, Katowice 1969, s. 5].

Później cofamy się w czasie i, już chronologicznie, śledzimy życie księżniczki, a potem królowej, Wiktorii. Obserwując jej konflikty z matką, serdeczne relacje z guwernantką, widzimy, jak kształtują się w młodej dziewczynie te cechy charakteru, które później okażą się istotne dla jej życia prywatnego i dla jej panowania. Nierzadko będą to cechy negatywne: porywczość, skłonność do histerii i użalania się nad sobą, a także poczucie wyższości związane z urodzeniem, które wiecznie ściera się z kompleksami na tle niedostatków intelektu. Kompleksy te czyniły Wiktorię podatną na wpływy, jednak z powodu jej porywczości niewielu rzeczywiście taki wpływ miało. Osobą, która miała na królową największy wpływ, był książę małżonek – Albert. To właśnie Albertowi Anglia zawdzięcza na między innymi surową moralność kojarzoną zwykle z epoką wiktoriańską. Jeszcze długo po śmierci małżonka, Wiktoria wszystkie swoje decyzje motywowała tym, że tak właśnie zrobiłby Albert. Wpływ księcia był tak duży, że Beniamin Disraeli stwierdził nawet: „Z księciem Albertem pochowaliśmy naszego monarchę” [tamże s. 255]. Disraeli jest zresztą kolejną z wąskiego grona osób, które miały na królową jakiś wpływ. To za jego namową królowa zdecydowała się porzucić swój wieloletni, niemal pustelniczy tryb życia i zacząć wreszcie wywiązywać się z reprezentacyjnych obowiązków monarchy pokazując się swoim poddanym przy różnych okazjach.

Ta książka jest w ogóle niezwykle ciekawa z tego powodu, że opowiada historię wręcz niebywałą: oto niemająca zdania na żaden temat, nieinteresująca się niczym kobieta zapisała się w powszechnej opinii jako wpływowa i znacząca władczyni. A jak pisze ironicznie Bidwell: „Prasa wiele miejsca poswięca jubileuszowi, ale tytuły artykułów są prawie wszędzie takie same: >>Długie panowanie królowej<<. Rzeczywiście, o jakich tu innych osiągnięciach pisać prócz tego, że jubilatka długo siedzi na tronie?” [tamże, s. 336]. Stosunek autora do królowej Wiktorii przejawia się również w wątku o Florence Nightingale. Życiorys tej słynnej pielęgniarki stanowi dla Bidwella kontrapozycję do jałowego w gruncie rzeczy życia monarchini.

Polecam lekturę tej oraz innych książek tego autora – bardzo ciekawie opisuje wybitne postaci historii Anglii, łącząc dużą i rzetelną wiedzę historyczną, z bogatym językiem i żywą narracją.

Tytuł: Wiktoria żona Alberta
Autor: George Biwell
Tłumacz: Anna Bidwell
Rok wydania: 1969
Wydawnictwo: Śląsk
Liczba stron: 348

piątek, 1 czerwca 2012

30 dni z książkami cz.1

Popularny na wielu blogach i portalach pomysł podsumowywania swoich czytelniczych doświadczeń od początku mi się spodobał, ale nie miałam czasu się za to zabrać. Teraz za to publikuję hurtem - w trzech częściach po 10. 


Dzień 1 - Twoja ulubiona książka
To jest zawsze trudne pytanie, bo trudno wyznaczyć kryterium tego wyboru. Myślę, że jeśli chodzi o częstotliwość wracania do danej pozycji i emocje, jakie wzbudza, będą to dwie książki: „Mistrz i Małgorzata” Michaiła Bułhakowa oraz „Dom dzienny, dom nocny” Olgi Tokarczuk.



 Dzień 2 - Książka, którą lubisz najmniej
Nie da się odpowiedzieć na to pytanie. Bo przecież nielubienie czegoś to stan trwały, a jak mi się książka nie spodoba, to ją odkładam i już. Nie myślę o tym, że jej nie lubię.

 Dzień 3 - Książka, która Cię kompletnie zaskoczyła
Ostatnio „Przeminęło z wiatrem”. Jak już pisałam w recenzji, spodziewałam się ckliwego romansu, a dostałam barwną i soczystą powieść obyczajową.

 Dzień 4 - Książka, która przypomina Ci o domu
„Dom dzienny, dom nocny”, dlatego, że jest inspirowana moimi rodzinnymi stronami i przedstawia je w podobny sposób, jak ja sama je postrzegam.

 Dzień 5 - Książka non-fiction, której czytanie sprawiło Ci niekłamaną przyjemność
Wiele jest takich książek. Non-fiction naprawdę nie gryzie, a najlepiej się o tym przekonać czytając na przykład „W ogrodzie pamięci” Joanny Olczak-Ronikier albo  „Światu nie mamy czego zazdrościć” Barbary Demick.

 Dzień 6 - Książka, przy której płaczesz
Tryb niedokonany też jest tu niewłaściwy. Nie wracam do książek, żeby sobie popłakać ;) A w całym czytelniczym życiu zdarzyło mi się uronić łezkę nad dwiema książkami: w dzieciństwie nad  „Władcą skalnej doliny” Jamesa Olivera Curwooda, a w dorosłości nad „Komu bije dzwon” Hemigwaya. A nie, jeszcze Jodi Picoult – ale to są typowe wyciskacze łez, których wolę unikać.
  

 Dzień 7 - Książka, przez którą trudno przebrnąć
Muszę się przyznać do tego. Wiem, że to wstyd, ale dla mnie trudny do przebrnięcia zawsze był Dostojewski. Wiem, że Dostojewski wielkim pisarzem był, ale co mam zrobić, kiedy mnie nie zachwyca? Ani „Zbrodnia i kara”, ani „Biesy”.
Dość długo szło mi też czytanie np. „Cichego Donu”, ale ostatecznie ta epopeja bardzo mi się podobała.

 Dzień 8 - Mało znana książka, która nie jest bestsellerem, a powinna nim być
Dla mnie dużym odkryciem były książki Magdy Szabo. Ale czy ja wiem, czy powinny być bestsellerem? Może po prostu powinny zostać odkurzone.

 Dzień 9 - Książka wielokrotnie przez Ciebie czytana
Jak wspomniałam w punkcie pierwszym to „Mistrz i Małgorzata” oraz „Dom dzienny, dom nocny”. Do tego dodałabym jeszcze ukochaną książkę z dzieciństwa „Tajemniczy ogród”, który czytałam w całości osiem razy (!), oraz Jeżycjadę, do której uwielbiam wracać :)

 Dzień 10 - Pierwsza książka przeczytana przez Ciebie
Nie pamiętam. Miałam taką książeczkę o samochodach i wierszyk z tej książeczki (coś, że Maluch nie jest samochodem) pamiętam do dziś, więc może to to?