środa, 19 października 2011

Czarne mleko

Nie lubię marketingu książek. W pogoni za jak najwyższymi wynikami sprzedaży sprowadza on złożone tematy do jednego chwytliwego hasła, które zupełnie zaciemnia obraz całej książki. Na przykład, kiedy sięgałam po „Czarne mleko” słyszałam, że jest to książka o depresji poporodowej. Powiem szczerze, że gdyby nie pozytywne wrażenia z wcześniejszej lektury Elif Şafak, nie sięgnęłabym po książkę tak reklamowaną. I bardzo możliwe, że wiele osób właśnie z tego powodu po nią nie sięgnie. A byłaby to ogromna szkoda, ponieważ jest to książka znacznie bardziej złożona. Jak pisze sama autorka: „Ta książka została napisana nie tylko dla matek, które przeżyły albo przeżyją podobną depresję, ale dla wszystkich – dla mężczyzn i kobiet, dla osób samotnych i małżeństw, dla rodziców i dzieci, dla pisarzy i czytelników – którzy czasami nie radzą sobie w życiu z mnogością ról do odegrania i obowiązków do spełnienia” [E. Şafak, „Czarne mleko”, Wydawnictwo Literackie, 2011 s. 13].

Jest to książka złożona z wielu elementów – z jednej strony mamy wątki autobiograficzne autorki: zagorzała przeciwniczka uwiązania małżeństwem i macierzyństwem zakochuje się i zaczyna myśleć o ślubie i o dzieciach. Drugi element to poetycki opis wewnętrznych przeżyć bohaterki: odkrywa ona, że w jej wnętrzu mieszkają sobie Calineczki – miniaturowe kobietki, z których każda reprezentuje jakąś część jej duszy i poglądów. I tak mamy Panienkę Praktyczną, „która kieruje się zdrowym rozsądkiem i jest niezwykle pragmatyczna” [tamże, s. 72], Panią Derwisz – uduchowioną pacyfistkę, Pannę Ambicję Czechowską „nieustępliwą pracoholiczkę” i Pannę Intelektualistkę Cyniczną – hipiskę i anarchistkę. To jest grono, które od początku towarzyszy Elif. Z czasem jednak, w miarę jak bohaterka odkrywa siebie jako kobietę i potencjalnie matkę, wewnętrzny harem się powiększy o Mamcię Pudding Ryżowy – ciepłą gospodynię domową i matkę, oraz Blue Belle Bovary – kuszącą kokietkę. Ale wszystkie Calineczki zostaną uwięzione, kiedy Elif trafi pod panowanie dżina depresji poporodowej Potona. Wewnętrzny Chór Niewspółbrzmiących Głosów to chyba był mój ulubiony motyw w całej książce. Jeśli się nad tym zastanowić, każdy z nas przecież ma w sobie wiele cech, które nieraz wydaje się, że powinny się wykluczać. Podobnie jak autorka, jednej strony dążymy do rozwoju intelektualnego i kariery zawodowej, z drugiej strony mamy jeszcze głowę pełną ideałów młodości, a z trzeciej budzi się w nas jakieś ciepło, które każe tworzyć rodzinę. Bardzo rzadko trafiają się osoby, które bez żadnych wątpliwości i wahań wybierają jednoznacznie tylko jedną z tych dróg. Zazwyczaj jednak te wszystkie pragnienia ścierają się w nas i w różnych momentach życia inne z nich dochodzą do głosu.

Trzecim elementem składającym się na tę książkę są historie słynnych literatek. Elif poszukując drogi dla siebie jako pisarki, wspiera się doświadczeniami innych znanych kobiet. Wśród nich są zarówno takie, które zdecydowanie sprzeciwiały się łączeniu pracy twórczej z życiem rodzinnym, a z macierzyństwem w szczególności, jak i takie, którym to połączenie wychodziło. Przedstawiane historie poruszają zresztą temat szerszy niż relacja „twórczość – macierzyństwo”. Dotykają ogólnie roli kobiety w sztuce i w życiu. Niektóre historie pochodzą sprzed kilkuset lat, kiedy pozycja kobiety w społeczeństwie była jednoznaczna: „Szalona dziewczyno, naprawdę nie rozumiesz? – pyta niania. – Czy ktokolwiek słyszał o kobiecie piszącej wiersze? Bóg nie bez powodu tak urządził świat, i lepiej byśmy to uszanowali (…)” [tamże, s. 59]. Twórczość kobiet, jeśli już ją dopuszczono, i tak była (a może nadal jest?) traktowana jako lekka rozrywka, nieszkodliwe hobby, nie zaś jako prawdziwa sztuka. Dlatego też wiele kobiet decydowało się na publikowanie pod męskimi pseudonimami.

Tyle historii a żadnej konkretnej odpowiedzi – czy można zachować wenę tonąc w pieluchach, czy dziecko to definitywny koniec kariery literackiej?

„Mimo wszystko, jak pokazują krótkie fragmenty życia pisarek – ze Wschodu i Zachodu, z przeszłości i teraźniejszości – każda historia jest inna. Nie istnieje jedna recepta na macierzyństwo i pisarstwo, która odpowiadałaby nam wszystkim. W rzeczywistości przez świat literatury wiedzie wiele dróg, a wszystkie prowadzą do tego samego celu i są równie wartościowe. Tak jak każdy pisarz rozwija własny niepowtarzalny styl, czerpiąc inspirację z prac innych autorów, tak my, kobiety, jako istoty ludzkie, szukamy indywidualnych odpowiedzi na uniwersalne pytania i potrzeby, a otuchy dodaje nam odwaga pozostałych” [tamże, s. 345].

Gorąco polecam tę lekturę każdej kobiecie, a właściwie każdemu, kto szuka drogowskazu albo przepisu na swoje życie.

piątek, 14 października 2011

Gra o tron

Do „Gry o tron” podchodziłam jak pies do jeża: z jednej strony czytałam wiele pochlebnych opinii, z drugiej jednak nie mogłam się pozbyć wrażenia, że 800 stron powieści fantasy to nie dla mnie. Potem jeszcze przyszedł boom związany z pojawieniem się serialu na HBO, a ja podobnie jak wielu innych czytelników mam w sobie jakąś przekorę, która mówi, że jak wszyscy coś czytają/oglądają, to ja nie. Dopiero niedawno dość przypadkowo obejrzałam pierwsze odcinek serialu i zaraz potem zamówiłam wszystkie 4 dotychczas wydane tomy „Pieśni Lodu i Ognia”.

Choć jestem zdania, że zawsze lepiej zacząć od książki, cieszę się, że w tym przypadku popełniłam ten mały falstart – dzięki temu, że widziałam film i konkretne twarze dopasowane do poszczególnych bohaterów, łatwiej było mi odnaleźć się w gąszczu postaci literackich.

Fabuła pierwszego tomu skupia się na Eddardzie Starku i jego bliskich. Eddard jest panem na Winterfell najdalej na północ wysuniętym zamkiem w Siedmiu Królestwach. Wyżej jest już tylko Mur, za którym rozciągają się mroźne połacie gęstych lasów zamieszkałe przez dzikich, a może także przez zapomniane już w królestwie groźne stworzenia. Król Robert, dawny przyjaciel Eddarda, po śmierci swego namiestnika, zwraca się z prośbą do Starka, aby ten przejął obowiązki zmarłego namiestnika. W ten sposób szlachetny i honorowy człowiek północy trafia do stolicy – w sam środek kłębowiska żmii walczących o swoje wpływy na dworze, a w ostatecznym rozrachunku – o sam Żelazny Tron. Okazuje się, że największym wrogiem króla Roberta jest jego żona – Cersei Lannister, która nie waha się przed żadnym posunięciem, aby przybliżyć swój ród do władzy w królestwie.

Jednocześnie, podczas gdy w stolicy możni toczą pełną podstępów i zdrad śmiertelną walkę o tron, na północy i południu powstają nowe zagrożenia dla całego królestwa. Na południu, za Wąskim Morzem, rośnie w siłę dziedziczka rodu Targaryenów – poprzednich władców Siedmiu Królestw, obalonych przez króla Roberta; zaś na północy za Murem pojawiają się znaki obecności Innych. Tymczasem nad krainę Westeros po wielu latach ciepłego lata nadchodzi długa, ciemna i mroźna zima, która zapowiada ciężkie i okrutne czasy.

W recenzjach „Gry o tron” bardzo często pojawia się określenie, które dla jednych jest pochwałą, a dla innych zarzutem, mianowicie, że w tej powieści fantasy, jest niezwykle mało fantastyki. Dla mnie jest to akurat zaleta (chociaż wygląda na to, że w kolejnych tomach będzie już bardziej fantastycznie). George R.R. Martin zachwyca rozmachem – na przeszło ośmiuset stronach (wersja angielska) buduje misternie i z dbałością o detale świat, w którym prowadzi swoją historię. Opisy są bardzo plastyczne, łatwo przychodzi czytelnikowi wyobrazić sobie wszystkie sceny i miejsca. Sama będąc osobą dość roztargnioną, darzę wielkim szacunkiem osoby, które na tak ogromnej przestrzeni stron potrafią zachować spójność i rozplątywać wszystkie nici wątków w sposób zrozumiały i wiarygodny.

W wielu miejscach widać wyraźnie nawiązania do historii średniowiecznej Europy: Siedem Królestw przywodzi na myśl Brytanię, Mur oddzielający mroźną, dziką północ od cywilizacji – Mur Hadriana, stolica na południu nad brzegiem morza – Londyn, konflikt między rodami Starków a Lannisterów kojarzy się z Wojną Dwóch Róż Yorków i Lancasterów.

Jednak wydaje mi się, że największą zaletą książki Martina, są jej bohaterowie. Z jednej strony ci pozytywni (Ned Stark i cała jego rodzina), którzy budzą szacunek czytelnika swoją niezłomną postawą i przywiązaniem do wartości, a jednocześnie nie są papierowymi lukrowanymi świętoszkami, lecz ludźmi z wadami i słabościami. Z drugiej strony, ci negatywni (Lannisterowie) – których „kochamy nienawidzić” (Zbigniew Mikołejko, „Ten świat to za mało”, Książki, nr 2), wzbudzający ogromne emocje, nie pozostawiają czytelnika obojętnego. I wreszcie postaci niejednoznaczne, które budzą sympatię, choć może w kontekście pozostałych pozytywnych i negatywnych bohaterów nie powinny (Tyrion Lannister, Daenerys). Każda postać to złożony charakter, poznajemy przeszłość, która ich ukształtowała, czasem też jesteśmy świadkami ich obecnej przemiany (na przykład Daenerys z zahukanej dziewczynki w silną królową).

„Gra o tron” to książka niezwykle wciągająca, pełna spisków i intryg. Polityka na najwyższym szczeblu i walka o najwyższą stawkę: „Kiedy toczysz grę o tron, albo wygrywasz, albo giniesz” (George R.R. Martin, „A game of thrones”, Bantam Books, 2011, s. 488).Przy tym również okrutna – nie liczcie na to, że dobro i honor zwycięży ze złem, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Mam jednak nadzieję, że ostatecznie tak się stanie.