Kiedy tylko usłyszałam o tej książce, pomyślałam sobie: „O,
to coś dla mnie!”. Nieco później natknęłam się w internecie na mniej
entuzjastyczne recenzje, a im więcej czytałam o książce, tym większą widziałam
wokół niej burzę. A to tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że chcę ją
przeczytać i przekonać się sama. Dla niewtajemniczonych (choć już sam tytuł jest bardzo
wymowny) ta książka to rodzaj pamiętnika prowadzonego przez młodą matkę jako
autoterapia. Ta autoterapia polega na tym, żeby wszystkie frustracje, problemy
i problemiki przelać na papier, oczyszczając się w ten sposób z negatywnych
emocji. Narzekania są utrzymane w tonie humorystycznym, małe problemiki
pokazane przez szkło powiększające. Dla młodej matki lektura doskonała, bo
pozwala poczuć, że inni też tak mają i że można dać sobie prawo do odczuwania
złych emocji, a nawet do ich odreagowania, byle w sposób taki, który nie odbije
się na bliskich. W wielu miejscach parskałam śmiechem, aż mój 11-miesięczniak spoglądał na mnie zdziwiony, w innych z kolei często kiwałam głową z pełnym zrozumieniem. Po lekturze tej książki czułam się jak po fajnej pogawędce z przyjaciółką, któa ma takie same problemy. Przecież nic tak nie poprawia nastroju jak wspólne narzekanie podszyte jednak humorem i miłością.
Wokół książki jak już wspomniałam toczy się gorąca dyskusja,
szczególnie na forach młodych mam. Niestety wydaje się, że wiele osób nie
zrozumiało zamysłu autorki – nie widzą, że te narzekania są prezentowane w
nieco krzywym zwierciadle, że służą określonemu celowi, a przede wszystkim, że
spomiędzy nich widać wyraźnie ogromną miłość autorki do jej dziecka. Jak sama
pisze: „Wolę wyżywać się w sieci, a na co dzień być spokojną mamą i żoną, niż
malować obraz idealnego macierzyństwa i na co dzień krzyczeć do bachora: ”Ty
śmierdzielu” – z bezsilności, że mimo starań rzeczywistość nijak nie przystaje
do pięknej wizji” („Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego”
Joanna Woźniczko-Czeczott, wyd. Czarne 2012, s. 107) Jednak jak widać gęby
narzucane nam przez wyidealizowane obrazy z gazet, reklam itp. trzymają się
bardzo mocno. Niby Internet jest miejscem, w którym, ze względu na anonimowość,
można pozwolić sobie na upust emocji, a jednak trzeba się bardzo pilnować, bo z
powodu tej samej anonimowości dużo łatwiej przychodzi ostra krytyka i
polaryzowanie dyskusji na zasadzie „kto nie z nami, ten przeciw nam”. Widać to
wyraźnie na wspomnianych forach dla młodych rodziców, gdzie nie wypada użalać
się nad niczym dłużej niż 1 post, bo w przeciwnym razie zostaje się uznanym za
toksycznego rodzica, który przelewa swoje frustracje na dziecko (a przecież przelewa
na forum – gdzie tu logika?)
Czytałam też wiele opinii, że ta książka to tylko kolejny
element wpisujący się w popularny trend krytykowania macierzyństwa. Nie wiem,
czy czytałam tę samą książkę, ale w moim przekonaniu żadnej krytyki tam nie ma –
sama prawda. Bardzo odnalazłam się w tej książce, chociaż osobiście nie miałam
żadnych złudzeń w czasie ciąży co do tego, z czym wiąże się macierzyństwo – nie
czułam się więc nigdy oszukana. Ale potrafię sobie wyobrazić, że są osoby,
które wiedzę o macierzyństwie czerpią z reklam Bobovity i z wywiadów z
celebrytkami, które pod niebiosa wychwalają uroki tego stanu. Potrafię też
sobie wyobrazić, że są osoby, które mając do pomocy babcie albo inne bliskie
osoby, nie odczuwają takich problemów, jakie przedstawia autorka. Ja jednak,
pracując na dwa etaty (wieczorem zdalnie w domu, w weekendy poza domem) i mając
najbliższą babcię 300 km od siebie, dobrze rozumiem, co to jest skrajne
niewyspanie i frustracje wynikające z bycia niewystarczająco dobrą matką.
Zaczęłam kiedyś czytać taką książkę o trudach macierzyństwa pt. „Padam” (autorki
nie pamiętam) – po paru stronach odłożyłam ją zirytowana, gdyż główna bohaterka
w połogu snuła się po domu narzekając na zmęczenie i niewyspanie, podczas gdy
dzieckiem zajmowała się opiekunka. Nasze realia są jednak nieco inne.
Rozpisałam się, bo temat emocjonujący tym bardziej, im
bardziej kogoś bezpośrednio dotyczy. Cóż mogę na koniec powiedzieć – jeśli chodzi o mnie, autorka trafia w samo sedno: moje trudności, moje wątpliwości, moje frustracje, moje poczucie humoru. Dlatego wszystkim rodzicom
gorąco polecam. A pozostałym? Szczerze mówiąc, sądzę, że dopóki nie jest się
samemu rodzicem, to trudno przyjąć tę perspektywę, więc może lepiej poczekać z
lekturą na odpowiedni moment.
Na sam
koniec jeden z moich ulubionych fragmentów. Kto ma dużo do zrobienia, a jedyny
na to czas między zaśnięciem dziecka a własnym opadnięciem z sił (co zwykle
dzieje się w odstępie nie dłuższym niż 2-2,5 godziny), dobrze wie, jak to jest:
„Najgorzej jest mieć nadzieję. Tak sobie powtarzam na upiornym krzesełku przy
łóżeczku. Już, już się wydaje, że z kolebki dochodzi równe posapywanie. Już,
już tęsknym okiem spoglądam na drzwi. Delikatnie wysuwam dłoń (…) z objęć
córeczki. I nagle wśród nocnej ciszy:
-Bababababa.
Więc dłoń,
więc ciiii, krzesełko. Kristal, nie miej nadziei – powtarzam sobie. Próbuję o
czymś myśleć i jednocześnie nie myśleć. Równy oddech. Nie, pewnie się nie uda.
Siedzę spokojnie. Nie rozproszyć jej teraz. A może..?(…)” (tamże, s.89)
Tytuł: Macierzyństwo non-fiction. Relacja z przewrotu domowego.
Autor: Joanna Woźniczko-Czeczott
Rok wydania: 2012
Wydawnictwo: Czarne Wołowiec
Liczba stron: 200
Końcowy cytat wyjęty prosto z mojego życia :)
OdpowiedzUsuńniedawno zostałam mamą Piotrusia i doskonale rozumiem ciebie i autorkę książki.Dobrze, że pewne rzeczy ulegają zmienię i dobrze, że się otwarcie o nich mówi. Oczywiście zakupię :)Zdecydowanie lektura obowiązkowa.
moc serdeczności :)
the_book - jeśli odnajdujesz się w tym cytacie, to myślę, że cała książka przypadnie Ci do gustu :) Życzę powodzenia na nowym etapie w życiu, jakim jest bycie mamą!
OdpowiedzUsuń