sobota, 10 sierpnia 2013

Włoskie szpilki

Taka niepozorna książeczka (niespełna 150 stron), a tyle treści, znaczenia i emocji, że ma się wrażenie, jakby się skończyło czytać jakieś wielotomowe dzieło. Dla mnie to pierwsze spotkanie z twórczością Magdaleny Tulli, ale można powiedzieć, że zaczynam od dobrej strony, bo „Włoskie szpilki” to książka właściwie autobiograficzna, która podobno daje klucz do odczytania także wcześniejszych książek autorki. No to już na starcie dysponuję kluczem J

Książka składa się z siedmiu opowiadań, ściśle ze sobą połączonych, choć ułożonych niechronologicznie. Wszystkie łączy postać narratorki (zwanej gdzieniegdzie Małgorzatą albo Karoliną, ale chyba właściwie Magdaleny), która opowiada o swoim życiu w czasach PRL. I tak dowiadujemy się, że nigdy nie doświadczyła matczynej miłości, bo matka, która w wojnie straciła najbliższych i wyszła z niej poraniona i zmieniona, nie potrafiła i nie chciała dać miłości dziecku, które właściwie miało służyć tylko temu, żeby się nie wyróżniać wśród innych. Jednak nawet z dzieckiem się wyróżniali – ojciec narratorki był bowiem Włochem i jako obcokrajowiec miał paszport (mówimy o głębokim PRL-u), mógł jeździć za granicę i zabierać tam na wakacje swoje dziecko. To wystarczało, żeby dokoła tej rodziny powstała pewna bariera niepewności i na wszelki wypadek – pogardy (zresztą włoski typ urody można łatwo pomylić z żydowskim).

Z opowiadań wyraźnie wybijają się portrety matki i narratorki. Matka jest osobą bardzo tajemniczą i emocjonalnie niedostępną. Skrywa sekret i najbardziej w życiu zależy jej na tym, żeby nie zwracać na siebie uwagi. „Była piękną kobietą o smutnym spojrzeniu skrywającym jakąś tajemnicę. Wielu miało nadzieję tę tajemnicę rozwikłać, na to nic nie mogła poradzić. Trzeba było żyć normalnie, a normalne życie oznaczało małżeństwo. I jeśli to konieczne dla celów konspiracji – w swoim czasie także dziecko.” (s. 26) Jest perfekcjonistką, wymagającą dużo od innych, ale i od samej siebie, nikomu nie pozwalając na błędy. Nie umie albo nie chce angażować się emocjonalnie w opiekę nad swoim dzieckiem, nie dbając nawet o właściwą higienę (ubranie, sen, jedzenie) małego dziecka. „Nie życzyła sobie być dotykana: dzieci zawsze mają lepkie ręce. Nie życzyła sobie kłopotów. A ja byłam fabryką kłopotów. Nie życzyła sobie mojego towarzystwa. Ani mojej miłości.” (s.32)

Narratorka (która przeważnie w opowiadaniach jest małą dziewczynką) jest dzieckiem niekochanym. Przez nikogo. „Świat nie życzył sobie jej miłości, i to już wszystko na ten temat.” (s. 119) Relacje z rodzicami były tylko tak poprawne, jak wymagały tego normy, nic ponad to. Żadnych czułości, żadnej troski. Tylko obowiązek. Relacje z rówieśnikami układały się źle na każdej możliwej płaszczyźnie: dziewczynka zupełnie nie radziła sobie z nauką podstawowych umiejętności, zawsze przychodziła spóźniona i nieprzygotowana, była nieuważna a do tego miała dziwne nazwisko. Szybko nauczyła się nie walczyć z niechęcią, tylko biernie brnąć do przodu. Dzięki ojcu cudzoziemcowi wiedziała, że to życie i ta rzeczywistość nie jest jedyną, jaka istnieje. Ta wiedza jednak zamiast podtrzymywać na duchu, sprawiła, że już jako dorosła kobieta potrafi wiele godzin sprzeczać się o politykę powojenną (ustalenia jałtańskie), która zdeterminowała jej życie. Kontrast ten odczuwała wyjątkowo boleśnie, gdy po każdych wakacjach spędzonych we Włoszech, w kraju, który na lotnisku witał ją „zapachem perfum i świeżo parzonej kawy” (s. 96) przychodziło jej wracać do Polski, gdzie czekały ją głównie odrzucenie i upokorzenia.

Skala emocji w tej książce mnie poraziła. Choć nie doświadczyłam żadnej aż takiej traumy, jak te opisywane, to jak każdy mam jakieś przykre wspomnienia z dzieciństwa i ze szkoły, które na co dzień są schowane gdzieś głęboko, żeby niepotrzebnie nie utrudniać życia. Przy lekturze tej książki, to wszystko wyłazi, każde poczucie doznanej niesprawiedliwości, każda przykrość, każde krzywe spojrzenie, które choć przecież nie było żadną katastrofą, zabolało tak, że pamięta się je do dziś.

Nie jest sztuką napisać litanię, jak to mi było źle w młodości. Sztuką jest napisać o tym tak, żeby innym chciało się to przeczytać, i żeby sami coś z tego wynieśli. I ta sztuka udała się Magdalenie Tulli doskonale: od tej prozy nie można się oderwać, oczywiście nie dlatego, że jakaś akcja gna do przodu, ale dlatego, że tkwi w niej jakiś magnetyzm, który przyciąga i nie daje spokoju myślom nawet po odłożeniu książki.
Rzadko mi się to zdarza, ale chyba kupię sobie na własność „Włoskie szpilki” (miałam pożyczone), bo to jest książka, do której chciałabym wracać.
Gorąco polecam!


PS. „Włoskie szpilki” były w ubiegłym roku w gronie finalistów Literackiej Nagrody Nike.

Tytuł: Włoskie szpilki
Autor: Magdalena Tulli
Wydawnictwo: nisza
Rok wydania: 2012
Stron: 144

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz