Nie czytajcie blurbów na okładkach! Naprawdę. Dobrze, że w
tym akurat przypadku w ogóle nie sugerowałam się okładką, bo w przeciwnym razie
mogłabym być rozczarowana. Oto bowiem dwa fragmenty recenzji głoszą:
„Wciągające… i zabawne!” i „Najśmieszniejsza powieść od czasu (…)”. W ogóle
hasło „najśmieszniejsza(y) powieść/film/komedia wszech czasów/od czasów „xxx””
powinno od razu budzić czujność i nieufność, bo przeważnie oznacza, że wcale
śmiesznie nie jest.
Chociaż przyznam, że istotnie pierwsze zdanie książki mnie
rozbawiło „Na ulicy przed domem leżał kot z białym kołnierzykiem, ni to grzejąc
się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było
słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów” (s.
5).
Jednak jak to zwykle w takich przypadkach bywa, książka nie
jest śmieszna, a prześmiewcza, a w gruncie rzeczy - smutna. To historia przyjaźni dwóch kobiet
Farah i Joanne, tak różnych od siebie jak to tylko możliwe, poczynając od
fizjonomii na nawykach kończąc. Farah jest drobna, szczupła, pracuje w
korporacji i pasjonuje się zdrowym stylem życia (chodzi na jogę i nie rozstaje
się z żelem antybakteryjnym), Joanne jest „masywna”, pracuje w zakładzie
fryzjerskim, bezrefleksyjnie ogląda papkę telewizyjną i ubiera się „jak
Rosjanka wracająca codziennie przez cały rok z Sylwestra” (s.14). Mimo to
dziewczyny znajdują jakąś nić porozumienia, która jednak pęka, gdy Joanne
angażuje się w związek. Farah czuje się ogromnie osamotniona: „Postanowiła
poznać nowych przyjaciół. Będą razem się spotykać, urządzać poduszkowe wojny i
towarzyszyć sobie w codziennych porażkach” (s. 37); jednak kolejne próby
zdobycia przyjaciół spełzają na niczym. I o tym tak naprawdę jest ta książka –
o przemożnej samotności w dzisiejszym świecie. Farah szuka przyjaźni i miłości;
jak stojąca na uboczu nastolatka marzy o paczce przyjaciół, z którymi będzie
spędzać fantastycznie czas, którzy będą ją akceptować bez zastrzeżeń. Niestety
nic takiego się nie zdarzy, bo takie „paczki” w rzeczywistości nie istnieją.
Istnieją tylko grupy indywidualistów skupionych tylko na sobie, a każdy z nich
oczekuje dla siebie pełnej uwagi. Ludzie są niedojrzali, nie dorośli do poważnych,
głębokich relacji.
Oczywiście u Doroty Masłowskiej równorzędnym bohaterem
książki jest zawsze język. Tym razem jest to fantastyczna imitacja języka skażonego
naleciałościami angielszczyzny: czyta się to chwilami jak kiepskie tłumaczenie,
na jakie można trafić np. w napisach do filmów. Naprawdę nieraz musiałam
hamować irytację (do której taki język mnie zwykle doprowadza) i na nowo
uświadamiać sobie, że jest to zabieg stylistyczny: „Czy lubiłaś tę wystawę? (…)
W mojej opinii jest ona ekstremalnie polityczna.” (s. 81)
Doskonałe
wyczucie języka połączone z darem obserwacji i ironią daje jeszcze inne świetne
efekty [akcja książki toczy się nie w Polsce, a w USA]:
„(…)Poproszę
duże nuggetsy.
-Dużych nie
ma.
-A jakie są?
-Są Ogromne,
Gigantyczne i Potworne.
-To ogromne.
-Dodatkowy
tłuszcz? –pyta kasjerka.
-Nie, bez
dodatkowego tłuszczu. (…)
- Poczwórne
czy poszóstne frytki?” (s. 117)
Nie jest to
lektura lekka i przyjemna, ale wchodzi do głowy i zostaje w pamięci. Chociaż
chyba wolę Masłowską w krótszych formach (jak opisywany tu wcześniej dramat „Dwoje
biednych Rumunów mówiących po polsku”).
Tytuł:
Kochanie, zabiłam nasze koty
Autor:
Dorota Masłowka
Wydawnictwo:
Noir sur blanc
Rok wydania:
2012
Liczba
stron: 160
I tak muszę się w końcu zapoznać z twórczością tej pani, więc napis na okładce mnie nie odstraszy. :-)
OdpowiedzUsuńJa zaczęłam ten rok od tej własnie Masłowskiej. Wcześniej nie dałam rady strawić nic innego. Może dawno dawno kiedyś ...
UsuńW każdym razie ..
Ja znalazłam tu szersze spojrzenie przede wszystkim na samotność, brak wolności osobistej oraz obejrzałam kryzys tożsamości, stylu i jakości życia. Podejrzałam brak głębszych relacji z innymi ludzmi. Brak innych, poza sieczką fastfoodową wypełniaczy życia. Szybka impreza, zahlanie, seks w ubikacji, miłość bez miłości. Rozmowa z przyjaciólką zamknięta w 160 znakach smsowych. Albo we wspólnym myciu twarzy żelem antybakteryjnym.
Wielkie NIC. Nic – wypełniające nasze życie. Bez jakości. To co było – i co jest potęguje naszą samotność. Samotność, która chce krzyczeć autoagresywnymi okaleczeniami, żelem antybakteryjnym (który nie pomaga), kursami jogi, narkotykami, alkoholem, związkami bez bliskości i miłości, przyjaznią bez przyjazni, na zasadzie:
"Och, nie zaprzątajmy sobie głowy twoimi głupimi odpowiedziami!"
I najgorsze, że to wielkie NIC, zamiast znikać rozrasta się jeszcze bardziej. I najgorsze, że nie ma odtrutki. Na WIELKIE NIC – nic nie pomaga.
Rozrośnięta do granic absurdu konsumpcja, z wszelkimi poczwórnymi, poszóstnymi frytkami - również jakoś nie chce wypełnić wielkiego NIC i nie przynosi ukojenia.
A, że każda próżnia musi się wypełnić – ta nasza pustka wewnętrzna też musi. Tylko czym?
Taką Masłowską kupiłam ;)