niedziela, 29 września 2013

Kochanie, zabiłam nasze koty


Nie czytajcie blurbów na okładkach! Naprawdę. Dobrze, że w tym akurat przypadku w ogóle nie sugerowałam się okładką, bo w przeciwnym razie mogłabym być rozczarowana. Oto bowiem dwa fragmenty recenzji głoszą: „Wciągające… i zabawne!” i „Najśmieszniejsza powieść od czasu (…)”. W ogóle hasło „najśmieszniejsza(y) powieść/film/komedia wszech czasów/od czasów „xxx”” powinno od razu budzić czujność i nieufność, bo przeważnie oznacza, że wcale śmiesznie nie jest.

Chociaż przyznam, że istotnie pierwsze zdanie książki mnie rozbawiło „Na ulicy przed domem leżał kot z białym kołnierzykiem, ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów” (s. 5).

Jednak jak to zwykle w takich przypadkach bywa, książka nie jest śmieszna, a prześmiewcza, a w gruncie rzeczy  - smutna. To historia przyjaźni dwóch kobiet Farah i Joanne, tak różnych od siebie jak to tylko możliwe, poczynając od fizjonomii na nawykach kończąc. Farah jest drobna, szczupła, pracuje w korporacji i pasjonuje się zdrowym stylem życia (chodzi na jogę i nie rozstaje się z żelem antybakteryjnym), Joanne jest „masywna”, pracuje w zakładzie fryzjerskim, bezrefleksyjnie ogląda papkę telewizyjną i ubiera się „jak Rosjanka wracająca codziennie przez cały rok z Sylwestra” (s.14). Mimo to dziewczyny znajdują jakąś nić porozumienia, która jednak pęka, gdy Joanne angażuje się w związek. Farah czuje się ogromnie osamotniona: „Postanowiła poznać nowych przyjaciół. Będą razem się spotykać, urządzać poduszkowe wojny i towarzyszyć sobie w codziennych porażkach” (s. 37); jednak kolejne próby zdobycia przyjaciół spełzają na niczym. I o tym tak naprawdę jest ta książka – o przemożnej samotności w dzisiejszym świecie. Farah szuka przyjaźni i miłości; jak stojąca na uboczu nastolatka marzy o paczce przyjaciół, z którymi będzie spędzać fantastycznie czas, którzy będą ją akceptować bez zastrzeżeń. Niestety nic takiego się nie zdarzy, bo takie „paczki” w rzeczywistości nie istnieją. Istnieją tylko grupy indywidualistów skupionych tylko na sobie, a każdy z nich oczekuje dla siebie pełnej uwagi. Ludzie są niedojrzali, nie dorośli do poważnych, głębokich relacji.

Oczywiście u Doroty Masłowskiej równorzędnym bohaterem książki jest zawsze język. Tym razem jest to fantastyczna imitacja języka skażonego naleciałościami angielszczyzny: czyta się to chwilami jak kiepskie tłumaczenie, na jakie można trafić np. w napisach do filmów. Naprawdę nieraz musiałam hamować irytację (do której taki język mnie zwykle doprowadza) i na nowo uświadamiać sobie, że jest to zabieg stylistyczny: „Czy lubiłaś tę wystawę? (…) W mojej opinii jest ona ekstremalnie polityczna.” (s. 81)

Doskonałe wyczucie języka połączone z darem obserwacji i ironią daje jeszcze inne świetne efekty [akcja książki toczy się nie w Polsce, a w USA]:
„(…)Poproszę duże nuggetsy.
-Dużych nie ma.
-A jakie są?
-Są Ogromne, Gigantyczne i Potworne.
-To ogromne.
-Dodatkowy tłuszcz? –pyta kasjerka.
-Nie, bez dodatkowego tłuszczu. (…)
- Poczwórne czy poszóstne frytki?” (s. 117)

Nie jest to lektura lekka i przyjemna, ale wchodzi do głowy i zostaje w pamięci. Chociaż chyba wolę Masłowską w krótszych formach (jak opisywany tu wcześniej dramat „Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku”).

Tytuł: Kochanie, zabiłam nasze koty
Autor: Dorota Masłowka
Wydawnictwo: Noir sur blanc
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 160

2 komentarze:

  1. I tak muszę się w końcu zapoznać z twórczością tej pani, więc napis na okładce mnie nie odstraszy. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zaczęłam ten rok od tej własnie Masłowskiej. Wcześniej nie dałam rady strawić nic innego. Może dawno dawno kiedyś ...
      W każdym razie ..
      Ja znalazłam tu szersze spojrzenie przede wszystkim na samotność, brak wolności osobistej oraz obejrzałam kryzys tożsamości, stylu i jakości życia. Podejrzałam brak głębszych relacji z innymi ludzmi. Brak innych, poza sieczką fastfoodową wypełniaczy życia. Szybka impreza, zahlanie, seks w ubikacji, miłość bez miłości. Rozmowa z przyjaciólką zamknięta w 160 znakach smsowych. Albo we wspólnym myciu twarzy żelem antybakteryjnym.

      Wielkie NIC. Nic – wypełniające nasze życie. Bez jakości. To co było – i co jest potęguje naszą samotność. Samotność, która chce krzyczeć autoagresywnymi okaleczeniami, żelem antybakteryjnym (który nie pomaga), kursami jogi, narkotykami, alkoholem, związkami bez bliskości i miłości, przyjaznią bez przyjazni, na zasadzie:

      "Och, nie zaprzątajmy sobie głowy twoimi głupimi odpowiedziami!"

      I najgorsze, że to wielkie NIC, zamiast znikać rozrasta się jeszcze bardziej. I najgorsze, że nie ma odtrutki. Na WIELKIE NIC – nic nie pomaga.

      Rozrośnięta do granic absurdu konsumpcja, z wszelkimi poczwórnymi, poszóstnymi frytkami - również jakoś nie chce wypełnić wielkiego NIC i nie przynosi ukojenia.

      A, że każda próżnia musi się wypełnić – ta nasza pustka wewnętrzna też musi. Tylko czym?

      Taką Masłowską kupiłam ;)

      Usuń