Niektórzy czytelnicy odczuwają
przymus dokończenia zaczętej książki, choćby była nie wiadomo jakim gniotem. Ja
na szczęście takiego przymusu nie czuję i nie mam żadnych skrupułów wobec
odłożenia książki, która ewidentnie w danym momencie (z różnych powodów) mi nie
idzie. O większości takich książek nawet nie wspominam na blogu, bo zostawiam
je dość szybko, jednak o chciałabym wspomnieć o dwóch, które porzuciłam całkiem
niedawno. Sprawa jest tym ciekawsza, że obie to reportaże.
Pierwsza z tych książek to „Zapiski
z Homs” Jonathana Littella. Zawsze czuję się za mało poinformowana w sytuacji
krajów, w których toczą się jakiejś konflikty i dotyczy to również Syrii.
Sięgnęłam więc po „Zapiski…” w nadziei,
że rozproszą one trochę mroki mojej ignorancji i pozwolą lepiej zrozumieć
podłoże lub przebieg tego strasznego konfliktu, który opinię publiczną znudził
już na tyle, że w ogóle nie wspomina się o nim w wiadomościach. Niestety
okazało się, że zapiski Littella nie są po temu dobrą lekturą. Zgodnie z
tytułem są to rzeczywiście tylko zapiski dziennikarza, który przyjechał do
Syrii w okresie konfliktu, to znaczy żywcem wyjęte z jego notatnika, nieobrobione
notatki. Ja się jednak przyzwyczaiłam do reportażu o pewnym zabarwieniu
literackim. I nie chodzi mi tutaj o jakąś
licencia poetica reportera (o której
dyskutuje ostatnio W. Tochman z J. Hugo-Baderem - np. tu ). Chodzi mi o reportaż, który
jest dopracowany pod kątem językowym i emocjonalnym i którego adresatem jest od
początku jednak czytelnik, a nie sam reporter. A druga rzecz, której mi wyjątkowo
zabrakło w tej książce, to właśnie informacje dla laika. Wraz z Littellem
trafiamy w sam środek syryjskiego konfliktu, ale w przeciwieństwie do niego nie
wiemy o tym konflikcie tak dużo. Pojawia się wiele nazwisk, nazw organizacji
lub instytucji, miasta, dzielnice, bojówki. Słowem – pod tym względem jest to
lektura dla czytelnika przygotowanego. A ja takim nie byłam.
Drugą książką, którą porzuciłam
nietypowo, bo będąc już bliżej końca niż początku, jest reportaż Stefano Libertiego „Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy”. Jak można się domyśleć po tytule,
książka próbuje pokazać, co skłania mieszkańców
Afryki do podejmowania tak ryzykownych przepraw przez morze do Europy,
jak to się odbywa, kto na tym zyskuje, a kto traci. Wobec tej książki z
pewnością nie mogłabym podnieść zarzutu, że jest skierowana do czytelnika już obeznanego
z tematem. Pod tym względem to jest niemalże encyklopedia – bardzo dużo
informacji, objaśnień, a przypisy nieraz zajmują większą część kartki niż sama
treść. Co więc mnie znudziło, skłoniło do odłożenia książki niedoczytanej? Brak
emocji. Przez ponad sto stron, które przeczytałam, nie pojawił się żaden
bohater, z którym poczułabym więź, któremu chciałabym kibicować, którego los by mnie
w szczególnie poruszył. Jakże inne pod tym względem są na przykład
reportaże Barbary Demick, która wprowadza czytelnikowi kilku bohaterów, a
następnie śledzi ich losy na tle wydarzeń historii.
Oczywiście, to wcale nie znaczy,
że to są złe książki. Po prostu akurat do mnie nie trafiły, ale może właśnie
kogoś te krótkie recenzje skłonią do sięgnięcia po którąś z nich i przekonania
się samemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz